Interesuje nas wpisanie polityki migracyjnej w strategię rozwoju gospodarczego w celu uzupełniania niedoborów na rynku pracy, a nie kwestia uchodźców czy azylantów” – wyjaśniał „Dziennikowi Gazecie Prawnej” przed tygodniem wiceszef resortu rozwoju Jerzy Kwieciński. Jeszcze całkiem niedawno PiS wygrywał wybory, szermując obietnicą restrykcyjnego stosowania kryteriów przyjmowania imigrantów. Stawiając stanowcze weto narzucaniu przez Unię Europejską kwot uchodźców. Co doceniła spora liczba Polaków, przerażonych wizją najazdu hord uciekinierów z krajów muzułmańskich. Obstawanie przy izolacjonizmie niewątpliwie gwarantuje partii rządzącej poparcie wyborców.
Kłopot w tym, że uboczne efekty polityki zamkniętych granic w niedługim czasie przyniosą utratę tych głosów. Wszystko przez system emerytalny zobowiązujący państwo do zapewnienia osobom starszym utrzymania i opieki. Jego fundamenty podmyła wielka emigracja, jaka nastąpiła po wejściu do UE. Pogłębiła ona, coraz mocniej odczuwalne, skutki katastrofalnie niskiej dzietności, która sytuuje Polskę na 189. miejscu wśród 200 krajów objętych statystykami ONZ. Dwa wymienione czynniki oznaczają szybkie zmniejszanie się liczby osób w wieku produkcyjnym, a więc płatników składek ZUS. Kolejne rządy dołożyły jeszcze eksperymentalną i niedokończoną reformę systemu ubezpieczeń społecznych. A ostatnio nastąpiło w krótkim czasie podniesienie wieku emerytalnego, zakończone jego obniżeniem do stanu wyjściowego. Bezowocne poczynania polityków rządzących Polską od początków XXI w. przypominają rozpaczliwe mieszanie herbaty, która zamiast słodsza robi się coraz bardziej gorzka.
Za sprawą kilkunastoletnich drgawek decyzyjnych katastrofa emerytalna jest już nieuchronna i nawet program 500+ tego nie zmieni. Agonię można przez pewien czas przedłużać, ozusowując każdy rodzaj zatrudnienia, podnosząc składki emerytalne oraz podatki. Aż z powodu dokręcania podatkowej śruby wyborcy powiedzą: „dość!”. Na plus ekipie Beaty Szydło należy przyznać, że w miarę szybko dostrzeżono tego nieuchronność. Tymczasem brak rąk do pracy sprawił, iż w krótkim czasie zjawiło się na terenie Polski około miliona Ukraińców, doraźnie uzupełniających ubytki demograficzne. Co nie wywołało jakiegoś gwałtownego wzrostu nastrojów ksenofobicznych. Rządząca ekipa zdaje się więc być zdecydowana na próbę legalizowania istniejącego stanu rzeczy. Prezentując nawet zarysy pomysłu, jak otwierać Polskę na emigrantów, tak by ich przybycie niosło ze sobą przede wszystkim korzyści. Na razie jednak są to tylko ogólnikowe hasła o „zapraszaniu ludzi młodych w wieku do 35 lat, o pożądanych kwalifikacjach”. A czasu jest mało, zwłaszcza po obniżeniu wieku emerytalnego, co przynosi o tyle sprawiedliwy efekt, że to PiS go obniżył i ta sama partia będzie musiała zjeść „emigracyjną” żabę.
Reklama

Odległe wzorce

Brak własnego, niepodległego państwa w ostatnich stuleciach sprawił, że Polacy zupełnie zatracili doświadczenie, jak radzić sobie z problemem napływu emigrantów. Dla Anglików, Francuzów, Niemców czy nawet Rosjan (o tyglu narodów, jakim stały się Stany Zjednoczone, już nie wspominając) imigracja to zjawisko naturalne. Co jakiś czas wspomniane nacje decydowały się przyjąć na swe terytorium obcych. Zwykle decyzja ta wynikała z przyczyn stricte ekonomicznych. Rosjanie zasiedlili całe Powołże Niemcami, by ci uczynili z opustoszałych terenów bogaty region, przynoszący carom krociowe dochody. Podobnie Republika Federalna Niemiec na masową skalę sprowadzała w latach 60. ubiegłego stulecia tureckich robotników, żeby ich praca podtrzymała rewelacyjny wzrost gospodarczy. Notabene próba powtórzenia przez rząd kanclerz Merkel tego samego rozwiązania, przez wpuszczenie syryjskich uchodźców, zdaje się ponosić całkowite fiasko.
Polsce także zdarzało się otwierać w przeszłości na emigrantów, gdy jej władcy dostrzegali w tym jakiś zysk. Jednak działo się to w bardzo zamierzchłych czasach. Osadników niemieckich na Dolny Śląsk i do Małopolski zapraszano we wczesnym średniowieczu. Fala żydowskich uchodźców napłynęła z Półwyspu Iberyjskiego podczas panowania Kazimierza Wielkiego. W obu przypadkach emigranci i ich potomkowie wywarli ogromny wpływ nie tylko na ekonomię, ale też kulturę i bieg historii swej nowej ojczyzny. Przybysze ci zdecydowanie górowali cywilizacyjnie nad gospodarzami, co miało swoje dobre i złe strony. Bardzo dużo wnosili, ale jednocześnie wzbudzali obawy, często uzasadnione, bo asymilacja przebiegała opornie. Niemieccy mieszczanie, którzy zdominowali małopolskie miasta, o przyłączeniu do Rzeszy marzyli nie tylko za rządów Władysława Łokietka, lecz jeszcze wiele dekad później. Na to, by ich potomkowie ulegli polonizacji, potrzeba było co najmniej dwóch stuleci. Jeszcze bardziej oporni w tej kwestii okazywali się Żydzi, liczniej przechodząc na chrześcijaństwo i starając się zbliżyć do polskiej kultury dopiero w XVIII w. Natomiast trzecia z wielkich fal emigracyjnych okazała się tak specyficzna, że niemal zupełnie zniknęła z powszechnej pamięci. A przecież przez stulecie jedną z najliczniejszych mniejszości w Rzeczpospolitej byli Szkoci.
Cały artykuł przeczytasz w weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej