Rupert Murdoch, globalny magnat prasowy, ogłosił koniec darmowych informacji w internecie. A to oznacza, że aby dotrzeć do naprawdę cennych opracowań, trzeba będzie sięgnąć do kieszeni. Czy w ślad za nim pójdą inni wydawcy na świecie i w Polsce? I czy zaakceptują to internauci?

Sięgnij do kieszeni internauto

- „Internet pozwala na tanią dystrybucję newsów. Nie potrzebujemy papieru ani ciężarówek. Ale nie oznacza to, że treści mogą być całkowicie za darmo! Planujemy pobierać opłaty za dostęp do wszystkich naszych serwisów z informacjami” - zapowiedział Rupert Murdoch, szef globalnego konceru medialnego News Corp., gdy ogłaszał w minionym tygodniu, że w II kwartale przychody jego firmy spadły o 10,7 proc. do 7,67 mld dol., a strata netto wyniosła 203 mln dol.

To nie pierwsza taka deklaracja człowieka, w którego rękach są tak znane i wpływowe gazety, jak renomowany dziennik ekonomiczny „The Wall Street Journal”, brytyjski dziennik „The Times”, ale także kilka tabloidów, m.in. „New York Post”, brytjski „The Sun”, czy „News of the World”. Oprócz tego posiada także stacje telewizyjne: Fox News, Fox Television oraz biznesowy Fox Business Channel. Tym razem jednak z ust globalnego magnata medialnego padło więcej konkretów, niż dotychczas: - „Wszystkie nasze serwisy wprowadzą opłaty do czerwca 2010 roku” - zapowiedział.

Za co ludzie mogą zapłacić?

Reklama

Wydawcy na całym świecie bardzo by chcieli, by Murdochowi się udało, ale są sceptyczni. Ludzie przyzwyczaili się po prostu, że większość treści dostają w internecie za darmo. I trudno będzie to przyzwyczajenie zmienić.

Na pewno nie za proste newsy

Wiadomo, że ludzie raczej na pewno nie zapłacą za proste informacje i newsy polityczne. Tych w internecie, ale i radiu oraz całodowych telewizjach informacyjnych, zawsze było mnóstwo.

Ale za treści specjalistyczne…

Co innego treści specjalistyczne. Na przykład informacje z dotyczące gospodarki, finansów, prawa.

W specjalnej sondzie, jaką przeprowadziła niedawno GazetaPrawna.pl, ponad 70 proc. uczestników przyznało, że jest gotowa płacić za porady specjalistów. Za newsy - nie więcej niż 3 procent.

Na świecie już płacą

Już ma to zresztą odzwierciedlenie w rzeczywistości. Wydawca The Wall Street Journal dostęp do części treści sprzedaje i jest grupa czytelników, która gotowa jest za to płacić. „To nie żyła złota, ale nie jest źle” - określił niedawno przychody z tego tytułu Rupert Murdoch.

Podobnie postępuje jego konkurent, brytyjski dziennik Financial Times. Jego wydawca pochwalił się niedawno, że przychody z internetu, w tym płatnych treści, wynoszą już około 20 proc. wszystkich przychodów firmy.

W USA istnieje np. specjalistyczny serwis ConsumerReport, zajmujący się poradami dla czytelników, który wydaje też papierowy magazyn pod tym samym tytułem w większości dystrybuowany w prenumeracie. Prawie wszyscy z ponad 3 mln jego abonentów płaci regularnie za dostęp do treści on-line.

Do opłat zamierza wrócić New York Times, który testuje je wśród swoich czytelników.

W Polsce sprzedaż treści w sieci łatwiej przychodzi Gazecie Prawnej, Rzeczpospolitej czy Parkietowi, bo serwują specjalistyczne informacje i porady.

Jednak przychody z tego tytułu - czy to w Polsce, czy na świecie - w większości przypadków nie są w stanie wystarczyć, by utrzymać biznes i jeszcze na nim zarobić. Bez reklamy wciąż się nie obejdzie.

Sama reklama nie wystarczy

A tej jest dzisiaj jak na lekarstwo. Kryzys gospodarczy sprawił, że firmy zakręciły kurek z pieniędzmi na całym świecie.

W Polsce w I półroczu ograniczyli wydatki o 11,4 proc, według domu mediowego Starlink. Przychody spadły we wszystkich mediach, poza internetem. Choć - wydatki rosły w nim w tempie 10 proc., a nie ponad 40 proc. - jak w latach poprzednich.

A chętnych jest bez liku

Wszędzie na świecie sytuacja jest podobna pod jeszcze jednym względem - serwisów konkurujących ze sobą o pieniądze z reklam w sieci jest nieporównywalnie więcej niż gazet na rynku prasowym czy stacji telewizyjnych.

Nawet więc fakt, że w ubiegłym roku firmy wydały na reklamę w sieci 1,174 mld zł - czyli więcej niż w prasie - to z powodu ogromnej konkurencji pieniądze jakie trafiają na przykład do wydawców są kilkukrotnie niższe, niż te, które zarabiają ze sprzedaży reklam w papierze.

Ktoś policzył, że jeden czytelnik wydania papierowego jest wart tyle, ile kilkanaście-, kilkadziesiąt czytelników wydania internetowego.

Czy psie pieniądze wymuszą „psie pisanie”?

Za takie pieniądze nie można więc utrzymać biznesu w takim kształcie, jaki jest teraz. Z ust wydawców padają wręcz dramatyczne pytania: czy ofiarą obecnej sytuacji nie będzie wysokiej jakości dziennikarstwo. - Rozdawanie produkowanych przez nas treści za darmo, to pozbawianie się możliwości uprawiania dobrego dziennikarstwa - mówił wprost Rupert Murdoch.

Freemium, czyli część darmo, część płatne

Sam Murdoch nie powiedział, jak dokładnie wyobraża sobie wprowadzenie opłat. Nie wiadomo, czy internauci będą płacić abonament czy kupować teksty pojedynczo. Nie wiadomo ani jak, ani ile ani za co trzeba będzie zapłacić.

Na pewno jednak na ostre starcie z Murdochem szykować muszą się też właściciele internetowych serwisów oraz Google. Szef News Corp. wielokrotnie mówił, że kradną oni jego treści i że trzeba na nowo ustalić zasady współpracy.

Ostatecznie News Corp. będzie jednak dążył do tego, by serwisy internetowe korzystające z jego materiałów płaciły mu więcej pieniędzy.

W Polsce też toczy się podobna dyskusja. Wydawcy prasy powołali stowarzyszenie Repropol, które będzie zarządzała prawami do ich materiałów i pobierało opłaty. Jednocześnie rozmawia też z portalami na temat nowych zasad rozliczania. I co ciekawe - portale twierdzą, że chcą się dogadać. Dla nich zniknięcie gazet też byłby problemem, bo musieliby wziąć ciężar tworzenia jakościowych treści na siebie.

A może rozdawanie za darmo to przyszłość?

Przedstawiciele rynku i obserwatorzy nie wierzą raczej w to, że całość oferty News Corp. będzie płatna. Murdoch postawi raczej na Freemium, czyli model oferujący część darmową (free) i część płatną (premium), lansowany od niedawna przez Chrisa Andersona, redaktora naczelnego magazynu Wired, w najnowszej książce Free: Future of Radical Price. Stawia w niej tezę, ze dawanie towarów za darmo, to przyszłość biznesu.

Oponenci oczywiście pukają się w głowę i wytykają Andersonowi, że błądzi. Malcolm Gladwell, publicysta New Yorkera, w recenzji książki napisał, że tezy Andersona to mrzonki, bo na końcu zawsze ktoś musi zapłacić za wytworzenie treści, ich przesłanie, czy magazynowanie. A oferowanie treści za darmo, nawet jeśli przyciąga masę zainteresowanych osób, wcale nie musi przekładać się na zyski.

Przywołał tu przykład YouTube, najbardziej popularnego na świecie serwisu z plikami wideo, który wciąż przynosi straty, a jego właściciel - Google nie wie jak na nim zarabiać. „Malcolm jest w błędzie - odpowiedział w wywiadzie telewizyjnym Chris Anderson - YouTube nie zarabia, ale jestem przekonany, że Google wreszcie znajdzie sposób, by wycisnąć z niego jakieś zyski”.

Sama branża internetowa też nie podziela wszystkich poglądów Andersona. W wywiadzie dla niemieckiego Spiegla zanegował on np.rolę tradycyjnych mediów. „Jeśli na świecie wydarzy się coś interesującego – mówił – na pewno o tym usłyszę.

Dowiedziałem się o protestach w Iranie zanim poinformowały o tym gazety, ponieważ ludzie, których śledzę na Twitterze (serwisie mikroblogowym) zadbały pierwsze o to, aby o tym poinformować”.

„Nie wierzę, że Anderson wierzy w te farmazony, które padają z jego ust w tym wywiadzie. Jego beztroska jest antyobywatelska i antydemokratyczna” – skomentował na swoim blogu Michał Brański, członek zarządu spółki o2, właściciela m.in. portalu o2.pl czy komunikatora Tlen.

Twitter nie uratuje dziennikarstwa

W przeciwieństwie do wielu przedstawicieli branży internetowej - zafascynowanej np. mikroblogami w stylu Twittera i serwisami społecznościowymi - Brański np. nie podziela takiego entuzjazmu. - Czy cały ten "real time" (mikroblogi) jest w stanie wyręczyć media tradycyjne?

Nie jest, bowiem pełni rolę pasa transmisyjnego oraz "echo chamber" - jest "meta" w stosunku do tego, co wypracowuje się m.in. na drodze kosztownego i żmudnego procesu dziennikarskiego. Szczególnie słabo to "echo chamber" sprawdza się, jeśli chodzi o propagowanie newsów lokalnych – uważa Michał Brański.

Uważa on jednak, że portale - którym coraz trudniej utrzymać będzie obecny „korzystny” model współpracy z wydawcami - będą przejmować na siebie ciężar tworzenia bardziej wartościowych treści.

Ale żeby to zrobić (mieć redakcje porównywalne dla klasycznych mediów) potrzebują większej skali, która da pieniądze z reklam.

- Uważam, że jesteśmy już blisko tej bariery, po przekroczeniu której rolę mediów off-line'owych na płaszczyźnie dziennikarstwa będą przejmować redakcje mediów stricte on-line'owych (bowiem te podmioty też mają ambicję produkować treści, budować reputację itd.) – dodaje.