ROZMOWA
WITOLD GŁOWACKI, AGNIESZKA SOPIŃSKA:
Zima trzyma, a zapasy gazu topnieją. W takiej sytuacji wygodnie jest negocjować z Rosjanami warunki kontraktu na dostawy?
WALDEMAR PAWLAK:
Reklama
Nie widzę tu akurat szczególnego związku rozmów z pogodą. To, co miało zostać powiedziane, zostało już powiedziane. Relacje i wzajemne stanowiska stron są w tej chwili dość jasne. Pozostały natomiast wątpliwości dotyczące ustaleń pomiędzy firmami – zarówno w kwestii rozliczeń z przeszłości, jak i tego, jak będziemy je kształtować w przyszłości. Czekać nas może dyskusja na temat parametrów cenowych na przyszły rok – jak bowiem wiadomo, w 2006 roku ówczesny rząd – mimo wszystkich swoich krzyków na temat Rosji – z niewiadomych przyczyn odpuścił 10 procent z dotychczasowej formuły cenowej. To kosztowało nas wszystkich spore pieniądze. Skoro teraz pojawia się sposobność, by na nowo porozmawiać o cenach gazu, warto z niej skorzystać.
Ale atmosfera nie wydaje się sprzyjająca. Co się właściwie stało w PGNiG? Jakie intencje miał pańskim zdaniem zwolniony doradca zarządu, który miał przedstawić zmanipulowane dane dotyczące cen rosyjskiego gazu dla Niemiec?
Jego intencje mnie osobiście nie interesują. Wiem jedno – na takim stanowisku nie ma zmiłuj. Wykluczony jest brak profesjonalizmu. Jeżeli ktoś, korzystając z prawdziwych danych źródłowych, przedstawia je kierownictwu w zmanipulowanej formie, nie ma dla niego miejsca w spółce.
Skoro była manipulacja, to musiały też być intencje?
Wyjaśnieniem tego, jakie one były, zajmę się nie ja, lecz odpowiednie instytucje – w tym prokuratura. W PGNiG sprawa jest już zamknięta – odpowiednie decyzje personalne zostały podjęte.
Jak wyglądała sytuacja, w której Rosjanie powiedzieli: „To nie są prawdziwe dane”? To był kluczowy moment w negocjacjach?
O to, jak to się dokładnie odbyło, radziłbym zapytać zarząd PGNiG. Sytuacja wpisuje się w dość wyraźnie widoczne zjawisko snucia intryg i tworzenia atmosfery zagrożenia wokół porozumienia z Rosjanami.
Wiadomo, że w tej chwili gaz możemy importować właściwie tylko z Rosji. Za kosmetykę polityczną można uznać twierdzenia, że Ros- UkrEnergo dostarcza nam gaz środkowoazjatycki – to jest bowiem gaz, który jest dowolnie mieszany w systemie przesyłowym Gazpromu – Bóg raczy wiedzieć, skąd on konkretnie pochodzi.
Ciekawe jest za to pytanie, dlaczego za rządów PiS podpisano umowę z RosUkr- Energo tylko na trzy lata. Plany, że do tego czasu zostanie zbudowany gazoport, były przecież zupełnie nierealistyczne. Były tak powierzchowne, że pasowałyby bardziej do budowy garażu w ogródku niż do jakiejkolwiek poważnej inwestycji. Dlaczego w ogóle wybrano na budowę miejsce, w którym są problemy z programem Natura 2000 i do tego spory o wody terytorialne z Niemcami? Już wtedy było jasne, że harmonogram budowy gazoportu był zupełnie oderwany od rzeczywistości. Dlaczego więc umowę zawarto tylko na trzy lata?



Można by powiedzieć, że to całkiem dobrze – nie zobowiązaliśmy się na długie dziesięciolecia, a dzięki temu, że umowa było krótkoterminowa, teraz w nowych warunkach możemy negocjować nową – lepszą.
Ale nowe warunki wyglądają tak, że po trzech latach wróciliśmy do punktu wyjścia – czyli tego, co bracia ze Wschodu lubią najbardziej. Gazu brakuje, negocjować trzeba – to sobie właśnie negocjujemy. A na dodatek po polskiej stronie rozkręcane są dziwne fanaberie, za które potem przyjdzie nam płacić.
Co pan dokładnie ma na myśli?
Na skutek zmiany formuły cenowej dostaw gazu w roku 2006 w latach 2007 – 2008 zapłaciliśmy o niemal 700 mln złotych więcej. W roku 2009 – o 200 mln więcej. Różnica wynika z trendów na rynku gazu. To doskonała ilustracja tezy, że nadmiar ideologii w biznesie zawsze kosztuje. Płacimy za to, że tamtą umowę zawarto na podstawie całkowicie upolitycznionego, nierealnego planu zdywersyfikowania dostaw gazu w ciągu trzech lat. Ci, którzy najgłośniej wtedy krzyczeli o konieczności uniezależnienia się od Rosji, podarowali tak naprawdę firmie Gazprom bardzo hojny prezent.
Stawia pan poważne zarzuty swemu poprzednikowi – ministrowi Woźniakowi z rządu Jarosława Kaczyńskiego.
To nie on negocjował tę umowę. Zmiany formuły cenowej nie ustala się na poziomie międzyrządowym, lecz między spółkami. Pozostaje natomiast pytanie, czy ktokolwiek z tamtego rządu miał wpływ na zatwierdzenie tej umowy. Nie znalazłem żadnej informacji, by tak było. Umowa została odpuszczona.
Przez kogo? Przez ministra Woźniaka?
Minister gospodarki akurat w sprawie takiej umowy nie ma nic do powiedzenia. PGNiG jest jednak spółką Skarbu Państwa – a nadzór nad nią sprawuje minister skarbu. To jest do sprawdzenia – ale nie wydaje mi się, żeby i minister Naimski w jakikolwiek sposób akceptował tę decyzję. Jeżeli zaś PGNiG zrobiło to bez akceptacji właściciela, mogłoby to wskazywać, że zarząd działał na szkodę spółki – i to szkodę znacznych rozmiarów.
Przecież zarząd spółki Skarbu Państwa nie musi pytać ministra o zgodę na każdy swój ruch.
Oczywiście – w sprawach dotyczących zwykłego zarządzania – nie musi. Ale skoro mamy do czynienia ze zmianą kluczowego kontraktu przez PGNiG, które importuje 10 mld metrów sześć. gazu i ma wpływ na całą polską gospodarkę, to może jest to coś więcej niż zwykłe bieżące zarządzanie.



A jest to jakoś uregulowane? Bo przecież może akurat w kwestiach bezpieczeństwa energetycznego przydałyby się jakieś dodatkowe mechanizmy kontrolne?
Jeśli spojrzymy na sprawę całkiem formalnie i na kodeks prawa handlowego – to zarząd może podjąć taką decyzję bez konsultacji z rządem. Ale przecież zarząd PGNiG to wysokiej klasy menedżerowie, ludzie odpowiedzialni, którzy kierują się rozsądnymi przesłankami. Mają swobodę podejmowania decyzji – co jednak nie oznacza, że mogą zrobić każdą głupotę. Za działanie na szkodę spółki grozi przecież odpowiedzialność karna i majątkowa.
Teoretycznie jednak zarząd PGNiG bez akceptacji rządu mógłby samodzielnie podjąć decyzję kluczową dla naszego bezpieczeństwa energetycznego. I na przykład całkowicie zmienić obowiązujące umowy.
Teoretycznie tak. Ale zarząd ma obowiązek działać i na rzecz spółki, i na rzecz jej właściciela, czyli Skarbu Państwa.
Handel gazem z Rosją to jednak nie tylko biznes, ale i wielka polityka. Może nie warto zostawiać jej wyłącznie w rękach menedżerów?
A dlaczego w tym zakresie nie? W całym demokratycznym społeczeństwie istnieje pewien podział ról. O kontraktach gazowych rozmawiają specjaliści od gazu, a nie politycy. W przypadku PGNiG zarząd to świetni fachowcy.
Jeden z negocjatorów nie okazał się jednak fachowcem – doprowadził pan do jego zwolnienia.
Ale to nie był członek zarządu. Ten zawodnik był w dodatku odziedziczony po poprzedniej ekipie. Należał do ludzi, którzy gry i gierki polityczne przedkładają ponad interes kraju. Jeśli dziś wznoszą okrzyki ci sami ludzie, którzy trzy lata temu mieli zawiązane oczy i nie dostrzegli kluczowej zmiany kontraktu, to jest to co najmniej nie w porządku. Chodzi o to, że w pewnych sprawach warto jednak mówić wspólnym głosem.
A co dokładnie mówić?
Ważne jest, żebyśmy mieli pewność dostaw energii po akceptowanej cenie. Tu nie chodzi o to, by tworzyć jakieś sztuczne rozwiązania. Przewodniczący klubu PSL Stanisław Żelichowski mówił, by przy okazji spisu powszechnego, który się odbędzie w roku 2011, spytać Polaków, czy chcą gaz rosyjski. Jak ktoś nie chce, to trzeba będzie zbudować równoległą sieć gazowniczą i dostarczać chętnym gaz z Kataru. Jakie będą tego koszty, to można sobie wyobrazić. Jest granica, do której można posuwać się w takim ideologicznym myśleniu. Ale potem zaczyna się pytanie o koszty realne. Jeżeli kupujemy gaz od Rosji i możemy im sprzedać różne towary przemysłowe i rolne, to przecież na tym polega dzisiejszy świat. Warto te relacje układać w taki sposób, by można było robić to sensownie. Jeśli my nie kupimy od Rosjan gazu, to oni od nas nie kupią innych produktów. A przecież nie o to chodzi. Inne kraje nie mają takiego uczulenia na Rosję. Niemcy zawierają kontrakty gazowe na okresy do 2032 roku, Francuzi, Włosi a nawet Brytyjczycy postępują podobnie. A u nas robi się wokół tego jakąś dziwną histerię, że podpisujemy tak długoterminowy kontrakt. A co nam po pustej rurze, która będzie zakopana w ziemi? Co? Będziemy tam wyścigi urządzać?



Przestraszył się pan gróźb PiS, które chce pana stawiać przed Trybunałem Stanu?
PiS trzeba postawić przed szeroką reprezentacją społeczną – przed ludźmi, którzy ogrzewają swoje domy gazem. To wtedy byłby trochę inny trybunał.
Taki trybunał nie stanu, lecz ludu? W sam raz dla ludowców.
Brzmi zabawnie – ale nie pomyślałem o tym.
Zmieńmy trochę temat. Mróz nie sprzyja nie tylko naszej pozycji negocjacyjnej w kwestii gazu, ale także rozmowom o globalnym ociepleniu. Jak się spojrzy za okno, można wręcz zostać klimatosceptykiem.
Przed konferencją w Kopenhadze pojawiło się bardzo dużo zaskakujących informacji dotyczących kulis badań nad tym zjawiskiem. Nie zostały one w jakiś radykalny sposób zdementowane, więc jest coś na rzeczy. Na pewno należy gruntownie przebadać tę sytuację. Te sprawy trzeba traktować poważnie, ale też podchodzić do nich z wyobraźnią. W dziejach świata były zarówno okresy ocieplenia, jak i wyziębienia klimatu. Trzeba pamiętać, że z chwilą ocieplenia jest więcej parowania z oceanów, więcej pary wodnej jest w atmosferze, a to z kolei wywołuje naturalne zjawiska samoregulacji.
Problemem jest zatruwanie środowiska dwutlenkiem węgla?
Dwutlenek węgla sam w sobie nie jest tak groźny jak różne inne gazy, które mają czasem dużo bardziej destrukcyjny charakter. Chodzi mi na przykład o uwalnianie metanu w różnych formach. Kilka lat temu poważnym problemem były tak zwane kwaśne deszcze, czyli pochodne zasiarczonych spalin. Ten problem został rozwiązany w ten sposób, że wprowadzono instalacje osiarczania spalin i dzięki temu mamy paradoksalny efekt uboczny, czyli mamy dużo więcej gipsu jako materiału odpadowego. Jeśli zaś chodzi o dwutlenek węgla, to prof. Dobiesław Nazimek prowadzi badania na Wydziale Chemii UMCS w Lublinie, gdzie w procesie sztucznej fotosyntezy dwutlenku węgla produkowany jest metan. To może być bardzo ciekawe, bo może się okazać, że uda się zagospodarować dwutlenek węgla z pożytkiem dla środowiska i przemysłu.
Powołuje się pan na badania prof. Nazimka, ale na razie jest tak, że tego procesu nie da się zaimplementować w przemyśle. Byłoby to zupełnie nieopłacalne.
W tej chwili trwają prace nad przemysłowym dostosowaniem tej reakcji. Problemem jest sprawność energetyczna. Przy tym katalizatorze wykorzystywane jest twarde promieniowanie UV, które wymaga dużej ilości energii. Jeżeli udałoby się dopracować katalizatory pozwalające wykorzystać na przykład światło naturalne, to może się okazać, że reakcja będzie banalna. Tutaj dużo zależy od katalizatorów. Wiadomo, że rośliny robią fotosyntezę i wyłapują dwutlenek węgla z atmosfery. Dzieje się to przy normalnym świetle i w naturalnych warunkach.
Jako minister gospodarki ma pan narzędzia, by wspierać tego typu badania? Tyle się mówi o innowacyjności polskiej gospodarki i powiązaniu polskiej nauki z przemysłem. Tu mamy doskonałą okazję do tego.
Z jednej strony to badania, które mogą być finansowane ze środków przeznaczonych na naukę, natomiast z drugiej strony zachęciliśmy kilku przedsiębiorców, by podjęli rozmowy z prof. Nazimkiem. Chodzi o to, by wykorzystać tę technologię i sprawdzić ją w warunkach półprzemysłowych. Niewątpliwie to ciekawy kierunek poszukiwań. Lepiej robić to, niż tylko narzekać, że jest za dużo dwutlenku węgla.



Julian Popow mówił we wczorajszym Dzienniku Gazecie Prawnej, że choć media całego świata uznały Kopenhagę za porażkę, to niewątpliwie jej pozytywnym skutkiem jest to, że wśród wielkiego biznesu i przedsiębiorców zaczęło się myślenie o poszukiwaniu alternatywnych źródeł energii. W Polsce widzi pan ten trend?
W tej chwili zaczynamy dochodzić do takiego momentu, kiedy energia ze źródeł alternatywnych zaczyna być dostępna w podobnej cenie, jak energia z ropy, gazu czy węgla. Mogę podać nieco zabawny przykład działający na wyobraźnię. Otóż: cena węgla w asortymencie dostosowanym do automatycznego spalania w piecach jest na poziomie 700 – 800 złotych za tonę, podczas gdy tona owsa kosztuje około 200 złotych. Wartość opałowa owsa wynosi około 18 gigadżuli na kilogram, a węgla – na poziomie 22 gigadżuli. Oznacza to, że wykorzystanie zwykłego owsa do ogrzewania w zwykłych piecach może okazać się dużo prostszym i tańszym rozwiązaniem niż jakieś wymyślne reakcje chemiczne.
Brak porozumienia w Kopenhadze pana cieszy?
Brak formalnego porozumienia jest faktem, ale z drugiej strony doszło do szerokiego pobudzenia wyobraźni. Dzisiaj nikt na świecie nie ma wątpliwości co do tego, że potrzebne jest nowe myślenie i nowe podejście do pozyskiwania energii. Ponadto wyraźnie widać, że te ustalenia mają charakter bardziej jakościowy. Chodzi o nakłonienie wszystkich uczestników rynku do zmniejszania emisji i zanieczyszczeń atmosfery. Nie ma wiążących ustaleń dotyczących ilościowych redukcji. Porozumienie z Kioto też było takim procesem dużej dowolności. Niektóre kraje nie były objęte tamtymi ustaleniami. Na przykład Stany Zjednoczone nie dostosowały się do nich, a Unia Europejska wywiązała się z porozumienia z Kioto tylko dlatego, że do Unii weszły nowe kraje. Warto pamiętać, by podchodzić do tej sprawy z pewnym umiarem. Nie można tu zgłaszać jakichś sztucznych, przestrzelonych pomysłów. Czasem można zobaczyć polityków, którzy przy tej sprawie zachowują się tak, jakby grali w pokera. I jeden drugiego próbuje przelicytować.
My uczestniczymy w tej grze?
Polska ma dość umiarkowane podejście. Gdyby Unia Europejska nie przesadzała i wzięła pod uwagę polskie propozycje dotyczące tego, by większą uwagę zwracać na postęp niż na perfekcję, bardziej skupiać się na wprowadzaniu nowych technologii niż wyznaczaniu limitów emisji CO2, to szczyt w Kopenhadze skończyłby się sukcesem. Byłoby to rozwiązanie do zaakceptowania zarówno przez kraje rozwinięte, jak i rozwijające się. Szybciej zaakceptowaliby to też Amerykanie, Hindusi czy Chińczycy. Przeważyły opinie entuzjastów klimatycznych i w konsekwencji entuzjaści wspaniale zgadzali się ze sobą, tylko cała reszta nie była gotowa zaakceptować ich przesadnie ambitnego podejścia.