Oni stoją za ostatnim dramatycznym wzrostem cen ropy i żywności, a nie rewolty na Bliskim Wschodzie, susze i powodzie czy rosnący apetyt ponad miliarda Chińczyków. Ostatnio zmusili do przyjęcia unijnej pomocy Portugalię, windując koszt obsługi jej długu. Oni – spekulanci. Znów są wrogiem wielu rządów, które przymierzają się do założenia im kagańca. Właśnie – spekulanci? A może tylko poszukujący zysku inwestorzy, którzy napędzają wzrost światowej gospodarki?

Szukanie czarnego luda

– To ludzie, którzy robią zakłady i mówią sobie: wiecie co, sądzimy, że istnieje 20-proc. szansa na to, że na Bliskim Wschodzie dojdzie do czegoś, co przeszkodzi w dostawach ropy. Dlatego postawmy pieniądze na gwałtowny skok jej ceny – tak istotę spekulacji tłumaczył amerykańskim studentom z Wirginii sam prezydent USA Barack Obama. Nakazał właśnie specjalnej grupie roboczej, złożonej z przedstawicieli rządowych agencji i stanowych prokuratorów generalnych, by sprawdziła, czy wysokie ceny paliw nie są wynikiem manipulacji. Obama chce mieć pewność, że nikt nie wykorzystuje Amerykanów dla własnych krótkotrwałych korzyści.
„Spekulanci” to ulubione słowo polityków. Podczas ostatniego, największego od 80 lat kryzysu, oskarżono ich, że się walnie do niego przyczynili. Teraz ze wszystkich stron dostaje im się za wzrost cen ropy, żywności, złota, bawełny czy rozchwianie rynku walutowego. Lista rzekomych przewin jest bardzo długa. Prezydent Francji Nicolas Sarkozy, który przed dwoma lat ukuł hasło „chcemy kapitalizmu przedsiębiorców, a nie spekulantów”, przypomniał o nich na styczniowym szczycie w Davos. – Tych, którzy szykują się do ataku na euro, ostrzegam. Stracicie tylko pieniądze, bo będziemy bronić wspólnej waluty. Poparzycie sobie palce na euro – grzmiał. Wtórowała mu kanclerz Niemiec Angela Merkel: – Spekulanci nie mają szans.
Reklama
Gdy na początku tego roku ONZ podała dane na temat wzrostu cen żywności, minister rolnictwa Francji Bruno Le Maire mówił o „spekulowaniu na światowym głodzie”. Paryż, który sprawuje w tym roku rotacyjne przewodnictwo w G20 i G8, chce doprowadzić do lepszego uregulowania rynków rolnych. O spekulantach przypomniał sobie także polski rząd. Premier Donald Tusk, poirytowany skokiem cen cukru o blisko 150 proc. w ciągu roku, zapowiedział, że żarty się skończyły. – Będziemy szukali wszystkich dostępnych metod, aby tam, gdzie to możliwe, ceny nie były efektem wulgarnej, bezczelnej spekulacji – mówił. Szef rządu nie dodał jednak, że braki cukru, które doprowadziły do wzrostu cen, wzięły się głównie z mającej wspierać rolników szkodliwej polityki limitowania produkcji w Unii Europejskiej.
Polowanie na spekulantów trwa też u naszych wschodnich sąsiadów. Prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa zaniepokoił wzrost cen i zniknięcie ze sklepowych półek licznych produktów, w tym kaszy gryczanej. Podczas gospodarskiej wizyty w Woroneżu zapowiedział unormowanie sytuacji z wykorzystaniem wszelkich środków.
– Określenie „spekulant” kojarzy mi się ze stanem wojennym, Jaruzelskim i Urbanem. Przecież cała działalność gospodarcza polega na tym, by taniej kupić i drożej sprzedać. W tym nie ma nic nagannego – mówi „DGP” Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha. Jego zdaniem prawda jest taka, że żywność drożeje, bo politycy wymyślili, by „żarcie dodawać do paliwa”. Z kolei ceny ropy są wysokie, bo nadrukowano dolarów, które tracą wartość, więc trzeba je lokować w jakieś cenne aktywa.
I rzeczywiście, działania spekulacyjne są podsycane przez rządy i banki centralne, które walcząc z konsekwencjami kryzysu, nie dość, że drukują pieniądze na niespotykaną skalę, to jeszcze utrzymują bardzo niskie stopy procentowe. Ponieważ wciąż silny jest strach przed inwestycjami w środki trwałe, tani, gorący pieniądz lokuje się m.in. na rynkach rolnych i w ropę. W efekcie ceny surowców i żywności są na najwyższym poziomie od dwóch i pół roku.
Jednak zdaniem Piotra Kuczyńskiego z firmy Xelion Doradcy Finansowi spekulanci nie są postaciami mitycznymi. Wskazując na nich, tacy politycy jak Obama mają rację. – Wreszcie zauważyli, że za wzrost cen ropy co najmniej w połowie odpowiadają działania spekulacyjne, a nie duże zapotrzebowanie czy niepokoje na Bliskim Wschodzie – mówi.
Podaż ropy jest bowiem wystarczająca, by pokryć światowy popyt, bo ubytek związany z wojną domową w Libii pokryły inne kraje regionu. Wydobycie tego surowca wzrosło nawet do najwyższego poziomu w historii. Z kolei ceny zbóż zaczęły mocno rosnąć w ubiegłym roku, chociaż zbiory były tylko o niecałe 2 proc. mniejsze niż w rekordowym roku 2009. Przecież Chińczycy czy Hindusi nie zaczęli nagle dużo więcej jeść. – Dzisiaj też nie ma żadnych obiektywnych czynników, które by uzasadniały utrzymywanie tak wysokiego poziomu cen. Są pompowane przez instytucje, które handlują kontraktami terminowymi. Za chwilę będzie odwrócenie koła i gra na spadek – mówił wicepremier Waldemar Pawlak po niedawnym spotkaniu ministrów ds. energii krajów UE.

Wymuskani spekulanci

Dobrze odżywiony mężczyzna w średnim wieku, we fraku, z cygarem w ustach. Czasem nosi monokl. Oczywiście na twarzy ma wymalowaną perfidię i samozadowolenie, bo zapewne znów skutecznie oszukał społeczeństwo. Tak wyobrażano sobie spekulanta w karykaturach i w Polsce, i w krajach zachodnich. Bo nie tylko u nas spekulant oznacza zło. Jego wizerunek ewoluuje. – Teraz to raczej szczupły człowiek, wymuskany, w garniturze od Armaniego – mówi Piotr Kuczyński.
Jego zdaniem tak naprawdę spekulant to inwestor krótkoterminowy, który idzie za trendem, kupuje góra na kilka miesięcy, potem przerzuca się na inny towar. Jest mu wszystko jedno, w co inwestuje. Liczy się zysk. Łacińskie słowo „speculare” oznacza patrzeć, szukać okazji. Zgodnie z najbardziej popularną obecnie definicją spekulantem jest każdy, kto kupuje coś z zamiarem sprzedaży później po wyższej cenie, a więc w gruncie rzeczy każdy uczestnik gry na rynkach finansowych, nawet drobny ciułacz kupujący jednostki funduszy.
>>> Czytaj też: Ropa padła ofiarą graczy
Jednak słowo to nabrało pejoratywnego znaczenia i najczęściej obdarza się takim mianem szefów funduszy hedgingowych, prowadzących inwestycje, które dają ponadprzeciętne stopy zwrotu, ale są obarczone wyższym ryzykiem. Dziesięć największych tego typu funduszy zarobiło dla swoich klientów w drugiej połowie ubiegłego roku 28 mld dol. To aż o 2 mld dol. więcej niż połączony zysk banków Goldman Sachs, JP Morgan, HSBC, Citigroup, Morgan Stanley oraz Barclays. Najwięcej – aż 5,8 mld dol. – zarobił fundusz Paulson & Co. Johna Paulsona, który aż o prawie 3 mld dol. wyprzedził Quantum Fund George’a Sorosa. W czołówce znajdują się też m.in. Bridgewater, Baupost, Appaloosa, Caxton Global, Moore Capital Management i Brevan Howard Fund. Ich pozycja zaczyna jednak blednąć przy nowych graczach, którymi są państwowe fundusze inwestycyjne z Chin i Zatoki Perskiej. China Investment Corporation, singapurskie Temasek i GIC dysponują kapitałami po 200 – 300 mld dol. Jeszcze potężniejszy jest Abu Dabi Investment Authority ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich z prawie bilionem dolarów.
Takie fundusze prowadzą operacje na największych giełdach akcji, jak NYSE Euronext, Nasdaq OMX, Frankfurt, Londyn, Hongkong czy Tokio. Walutą handlują np. na międzynarodowej platformie forex, zaś ropą i żywnością głównie na Chicagowskiej Giełdzie Towarowej (CME). Obstawiając wzrost cen, niektóre firmy gromadzą nawet surowce na statkach, które krążą po pełnym morzu w oczekiwaniu na dobrą ofertę. Zarabia na tym krocie biznesmen z Tajwanu Nobu Su, który spekulantom na rynku ropy oferuje swą flotę 20 supertankowców.
Zwykle nie trzeba nawet fizycznie nabywać towaru. Inwestor kupuje kontrakty terminowe na ropę, bawełnę czy pszenicę, a przed ich wygaśnięciem sprzedaje. Rynek takich transakcji zdominowało pięć funduszy hedgingowych, m.in. najbardziej znany na świecie Goldman Sachs, założony w 1869 przez niemieckiego imigranta żydowskiego pochodzenia Marcusa Goldmana. Jak opłacalna to działalność, pokazują wyniki finansowe banku: w 2009 r. wypracował rekordowy zysk w wysokości 13,4 mld dol.
Politycy dopatrują się patologii w tym, że około 70 proc. wolumenu handlu ropą ma charakter wirtualny – zamiast baryłek właścicieli zmieniają kontrakty terminowe, a więc większości surowca nikt nie ma zamiaru odbierać. W ciągu ośmiu lat wartość takich instrumentów finansowych na rynku ropy wzrosła ponadtrzykrotnie, znacznie bardziej niż wydobycie.
W połowie minionej dekady fundusze hedgingowe zainteresowały się rynkiem żywności. Obecnie na nią przypada około 5 proc. wszystkich kontraktów terminowych, ale rynek ten dynamicznie rośnie. Jest przy tym na tyle mały, by łatwo poddawać się działaniom spekulacyjnym. Dla takich krótkoterminowych inwestorów stał się atrakcyjny jeszcze z jednego powodu: wielkiej nieprzewidywalności związanej z pogodą. Niedawno świat zszokowała informacja, że JP Morgan zakupił blisko milion ton cukru, przewidując zwyżkę jego ceny. To z grubsza 10 proc. rocznej konsumpcji w USA.

Mefistofeles z Wall Street

Niektórzy gracze zyskali wielką sławę, zakładali własne firmy i tworzyli nowe modele inwestowania. To m.in. Jay Gould zwany Mefistofelesem Wall Street, Jim Rogers, jeden z największych inwestorów na rynku złota i surowców, czy wyróżniający się skutecznością Victor Sperandeo. Jego średnia stopa zwrotu wynosiła aż 72 proc. rocznie, zaś zyski nie spadały poniżej zera przez osiemnaście lat z rzędu. Może pomogło mu poprzednie doświadczenie – jako nastolatek zarabiał na życie grą w pokera. Z kolei Jesse L. Livermore był prekursorem popularnej wśród agresywnych inwestorów giełdowych gry na spadki. Zarobił swój pierwszy tysiąc dolarów już w wieku 15 lat. Grę na zarabianie, gdy inni tracą, umożliwia tzw. krótka sprzedaż. Polega na pożyczeniu akcji spółek, których spadki przewidujemy, ich sprzedaży, a potem tańszemu odkupieniu, gdy kurs spadnie, i zwrocie właścicielowi. Różnica między ceną sprzedaży i kupna jest zyskiem po odliczeniu prowizji dla pożyczającego.
Najsłynniejszym spekulantem ostatnich 20 lat stał się jednak George Soros. W 1992 roku uważając, że funt jest przewartościowany, zaczął grać na jego osłabienie. Bank Anglii musiał wycofać funta z tzw. węża walutowego, a Soros zarobił miliard dolarów. Zyskał wówczas miano człowieka, który złamał Bank Anglii. W swoich działaniach nie musiał dysponować dziesiątkami miliardów dolarów. Dołączali doń bowiem natychmiast inni gracze śledzący ruchy swojego guru i chcący ucztować wraz z nim. Dla antyglobalistów stał się ulubionym wrogiem, zaś banki centralne przy jakichkolwiek kłopotach z walutą na wszelki wypadek zawsze oskarżały Sorosa.
W ostatnich latach inwencja traderów i magia wielkich nazwisk przegrywają z postępem technicznym. W funduszach hedgingowych zatrudnia się raczej informatyków i specjalistów od gier komputerowych niż handlowców. Spekulantami stają się komputery, które prowadzą tzw. transakcje wysokich częstotliwości. Decyzje podejmują programy komputerowe, a liczy się bardziej szybkość niż wyszukana strategia.
Dlaczego tak bardzo nie lubimy spekulantów finansowych? Co złego w zarabianiu pieniędzy na przewidywaniu przyszłości? Odpowiedź jest prosta. Na Zachodzie w czasie kryzysu państwa musiały za pieniądze podatników ratować banki prowadzące ryzykowne operacje. W dodatku gdy te ostatnie stanęły na nogi, natychmiast wypłaciły swoim szefom sowite premie. W Polsce, jak podkreśla psycholog biznesu Leszek Mellibruda, mamy dodatkowo do czynienia z zaszłościami z PRL, a więc nieufnością wobec ludzi szybko zarabiających pieniądze. – Wszystkich łączy wyższa ocena osób, które produkują realne dobra, niż handlarzy i finansistów. Trochę wynika to z zazdrości, że ktoś robi coś lepiej, za większe pieniądze i wkłada w to swój spryt, a nie ciężką pracę – mówi. Przypisując takim inwestorom etykietę kogoś gorszego, podnosimy swoją samoocenę.
Zwłaszcza menedżerowie firm chętnie obwiniają spekulantów o spadek kursu, podczas gdy w rzeczywistości powodem marnej kondycji spółki jest złe zarządzanie.
Spekulacja kojarzy się też z przypadkami nieczystej gry, często sprzecznej z prawem. Kuchnię takich praktyk tak naprawdę ujawniono dopiero pięć lat temu, kiedy kanadyjski gigant ubezpieczeniowy Fairfax oskarżył 20 funduszy hedgingowych o manipulacje, które doprowadziły do spadku wartości akcji o 30 proc. Byli tam i opłaceni podstawieni analitycy, i zaprzyjaźnieni maklerzy, którzy sztucznie zwiększali podaż akcji. W październiku 2008 roku Soros doprowadził do furii cały węgierski rząd, gdy w ciągu 30 minut zbił kurs akcji największego lokalnego banku OTP o 14 proc. Jak wykazało dochodzenie, wysyłał przy tym „fałszywe sygnały o podaży i popycie na akcje OTP oraz ich cenie”. Pojawiły się pogłoski o możliwym bankructwie banku. Premier Węgier zachwianie kursem OTP nazwał silnym atakiem na system finansowy kraju. Soros przeprosił za tę transakcję i zgodził się zapłacić karę węgierskiemu regulatorowi rynku.
Menedżerowie funduszy mogą też świadomie naruszać regulacje ostrożnościowe i narażać pieniądze akcjonariuszy. Operujący z Singapuru trader Nick Leeson doprowadził na początku lat 90. do upadku stary bank Barings. Gdy odnosił sukcesy, zwierzchnicy przymykali oko na jego ryzykowne działania. Leeson spekulował na kontraktach futures na japoński indeks Nikkei 225. Gdy straty przekroczyły grubo ponad miliard dolarów, zostawił w biurze wiadomość „Przepraszam” i wyjechał na Borneo. Godnym następcą Leesona okazał się Jerome Kerviel, były makler Société Générale, który w trakcie ryzykownych operacji zdefraudował 4,9 mld euro. Obaj skruszeni spekulanci zyskali popularność porównywalną z gwiazdami rocka, gdy przyznali się do winy i obciążyli zeznaniami nielubiane powszechnie banki.

Drapieżni selekcjonerzy

A jednak spekulacja na rynkach jest niezbędna i bez agresywnych inwestorów trudno wyobrazić sobie handel na parkietach. Ich działania zwiększają płynność, ułatwiają sprzedaż bądź kupno papierów wartościowych. A im większa płynność, tym mniejsze koszty wymiany np. walut, na czym zyskuje cała gospodarka. Mogą też mieć wręcz błogosławiony skutek. Pokazuje to przykład Polski. W końcu 2008 roku zagraniczni inwestorzy, w tym duże banki inwestycyjne jak Goldman Sachs, zaczęli grać na osłabienie polskiej waluty, zmuszając nawet rząd do interwencji. Rozpętała się wówczas burza, a politycy pomstowali na spekulantów. – To zwykła teoria spiskowa, wymysł rodem z komunizmu, kiedy zły Zachód podejrzewało się cały czas o wrogie działania. Nie jesteśmy spekulantami walutowymi, jedynie dbamy o swoich klientów – bronił wówczas swojej instytucji główny ekonomista Danske Bank Lars Christensen.
Osłabienie złotego poprawiło jednak wyraźnie warunki dla eksporterów, a zagraniczne towary zostały w dużej mierze wyparte przez tańsze krajowe. Pozwoliło nam to przejść suchą nogą przez kryzys.
Spekulanci są jak drapieżniki zabijające chore zwierzęta, które i tak zginęłyby, a tylko opóźniają pochód stada. Surowo ukarali kraje takie jak Grecja i Portugalia, których finanse publiczne znalazły się w opłakanym stanie. Gdyby nie atak spekulacyjny na CDS-y, instrumenty ubezpieczające dług, co podniosło koszty jego obsługi, kraje te nie znalazłyby się pod silną presją i dłużej unikałyby reform oraz cięć rozbuchanych wydatków.

Walka z wiatrakami

A jednak politycy nie wahają się obwiniać takich krótkoterminowych inwestorów o kłopoty gospodarki. I domagają się wprowadzenia ograniczeń w ich działalności.
Już prezydent USA Herbert Hoover obwiniał spekulantów stosujących krótką sprzedaż o potężne spadki giełdowe w latach 1931 – 1932, grożąc nawet zakazaniem tego procederu. W połowie września 2008 r., po upadku Lehman Brothers, amerykański nadzór giełdowy (SEC) zakazał przez rok gry na spadek kursu 800 spółek.
Na ograniczenie spekulacji w całej Unii Europejskiej od dawna naciskają Niemcy (zakazały już nagiej krótkiej sprzedaży u siebie) i Francja. Chcą, by inwestorzy musieli ujawniać stan posiadania CDS-ów na obligacje krajów UE, co utrudniłoby ich grę przeciw potencjalnym bankrutom. – Brak reguł i limitów na rynku finansowym może zagrażać stabilności Europy i świata – przekonuje kanclerz Niemiec Angela Merkel.
Kolejnym pomysłem jest tzw. podatek Tobina, od spekulacyjnych transakcji walutowych. Tyle że już dwa lata temu Nicolas Sarkozy chciał go wprowadzić i praktycznie nic w tej sprawie nie zrobił. Podobnie już w 2008 roku amerykański Kongres chciał ograniczyć spekulacje na rynku ropy naftowej, wprowadzając limity w handlu kontraktami terminowymi i rozszerzając obowiązki informacyjne. Ceny spadły, o sprawie zapomniano.
– Wystarczyłoby zwiększyć depozyty, by ograniczyć dźwignię finansową i w ten sposób ukrócić spekulację. Obecnie gracz może angażować niewielkie środki własne. Nie ponosi więc tak wielkiego ryzyka – przekonuje Piotr Kuczyński.
Wygląda na to, że próby stworzenia podobnych mechanizmów są skazane na niepowodzenie. Dlaczego? Brytyjczycy nie są zainteresowani osłabieniem pozycji londyńskiego centrum finansowego. Obawiają się, że kapitał ucieknie do innych krajów lub na alternatywne platformy handlu, gdzie nie ma żadnych restrykcji.
Według Kuczyńskiego zmiany hamuje potężne lobby finansowe. Jak można coś zmienić, skoro np. sekretarz skarbu w ekipie George’a W. Busha, Henry Paulson, był wcześniej szefem Goldman Sachs? Elity polityczne i finansowe są zbyt blisko powiązane. – To musiałoby być jednak wspólne międzynarodowe działanie i obejmować przynajmniej porozumienie między USA, UE, Chinami i Japonią. Coś na wzór Bretton Woods z lat 40., gdy udało się ograniczyć wahania kursów walut.
– Szkoda zachodu. W dłuższym okresie żadne zakazy nie są skuteczne, bo pojawiają się mechanizmy ich obchodzenia. Gdyby było inaczej, pewnie dalej mielibyśmy komunizm – mówi Gwiazdowski.
Jeśli jednak ceny ropy i żywności będą w najbliższym czasie rosnąć, ostro uderzając obywateli po kieszeni, zwiększy się pomstowanie na spekulantów i presja, by dobrać im się do skóry. Jeśli się ustabilizują, coraz częściej w użyciu będzie mniej pejoratywne określenie „gracze”. Jeśli zaś ceny w końcu spadną, jak to miało miejsce w końcu 2008 roku, politycy o wszystkim zapomną i w obiegu znów zacznie dominować przyjazne określenie „inwestorzy”.