Podobno największą wadą Wojciecha Inglota, prezesa i współzałożyciela rodzinnej firmy kosmetycznej, jest to, że tak trudno za nim nadążyć. Nawet w okresie świąteczno-noworocznym nie zwalnia tempa. Odpowiedzialni za kontakty z prasą pracownicy firmy, próbując umówić prezesa na popołudniowy wywiad, nie zorientowali się, że szef od kilku godzin jest w drodze do Stanów Zjednoczonych, gdzie nie zabawi długo bo spieszy się do Australii.

Sprzęt z Polfy

Chemik z wykształcenia karierę zaczynał w krakowskich zakładach Polfy, po tym jak nie dostał się na studia doktoranckie na UJ. Nie czuł się tam najlepiej, choć nie był to czas zupełnie stracony. Do zakładu docierały bowiem angielskojęzyczne pisma specjalistyczne, w kraju demokracji ludowej niedostępne. Wojciech Inglot czytał o nowinkach farmaceutyczno-kosmetycznych, przy okazji ćwiczył język, bo ciągle marzył, że ucieknie z Polski i założy firmę w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieszkała znaczna część jego rodziny.
Po kilku latach na państwowej posadzie postanowił sprawdzić się w prywatnym biznesie. Dokładnie ćwierć wieku temu w wynajętej i niewykończonej części domu na przedmieściach Przemyśla zainstalował kupiony z Polfy sprzęt, bardziej przypominający złom niż laboratoryjne urządzenia. Pieniądze na urządzenia pożyczył od siostry Elżbiety, która dopiero co wróciła z saksów. Namówił ją też do współpracy w firmie kosmetycznej, którą zamierzał otworzyć. Szybko do rodzeństwa dołączył Zbigniew.
Reklama
Początki nie były łatwe, bo nim na poważnie zaczął działalność, musiał zmienić plan. Celem młodego przedsiębiorcy była produkcja szminek, cieni i pudrów, bo w latach 80. w tym sektorze konkurencji na rynku nie było. Ale pierwszym produktem, który opuścił przemyską fabrykę kosmetyków, wcale nie była szminka, tylko płyn do czyszczenia głowic magnetofonowych.
Chemiczna łatwizna i produkcyjna taniocha zapewniła Inglotom pierwsze pieniądze, które natychmiast zainwestowali w nieco bardziej wyrafinowany produkt kosmetyczny – dezodorant w sztyfcie wzorowany na znanym z peweksu słynnym Fa. Dopiero po rozkręceniu interesu Wojciech zdecydował, że jest gotowy do produkcji szminek i lakierów.
W 1987 roku ku przerażeniu rodzeństwa oświadczył, że jedzie do Nowego Jorku na kongres Amerykańskiego Stowarzyszenia Chemików i Kosmetyków. Zamieszkał w Waldorf Astoria, na który teoretycznie nie było go stać. Ale młody przedsiębiorca zza żelaznej kurtyny nocleg w drogim hotelu potraktował jako inwestycję. – To jedna z lepszych inwestycji życia. Poznałem najważniejszych ludzi z branży, a że byłem wtedy dla nich ciekawostką, a nie konkurentem, nie ukrywali przede mną arkanów tego biznesu – wspominał po latach. Wiele cennych uwag pamięta do dziś.

Nagła zmiana

Firma unika kredytów, rozwija się dzięki przychodom z bieżącej działalności, której nigdzie nie reklamuje. Inglotowie twierdzą, że jakość obroni się sama. – Nie trzeba jej koloryzować zabiegami marketingowymi – żartuje Elżbieta Inglot-Kobylańska, wiceprezes i współwłaścicielka firmy. Do tej pory nie mają ani jednego specjalisty od marketingu.
Wojciech fundował firmie sporo nagłych zwrotów akcji. Na początku zeszłej dekady, gdy marka Inglot była już dobrze znana klientkom, prezes zaordynował zmianę strategii. Z dnia na dzień wycofał się z drogerii i supermarketów, stawiając na kosztowne budowanie sieci własnych salonów. Doszedł do wniosku, że nie wytrzyma konkurencji z globalnymi markami, które stać na śmieciowe marże, bo zarabiają na masowej sprzedaży. We własnych sklepach to co innego, tu o marżach zdecyduje producent. – Byliśmy przerażeni. Sprzedaż nagle spadła na łeb na szyję, myśleliśmy, że to koniec – wspomina Elżbieta. Ale czas pokazał że Inglot miał rację. Tej decyzji do dziś zazdrości mu konkurencja.
Dziś większość sklepów Inglot to franczyza. Ich właściciele zatrzymują dla siebie znaczną część zysku, pozostałą zostawiają w Przemyślu. W 2011 r. z tytułu umów franczyzowych na konto Inglot Cosmetics wpłynęło ponad 150 mln zł; to prawie 50 proc. więcej niż przed rokiem.

Zalety beniaminka

Ponad 300 sklepów Inglota rozsianych w Polsce i na wszystkich kontynentach zapewnia przemyskiej firmie przychody ze sprzedaży na poziomie 130 mln dol. rocznie.
Prezes Inglot nie lekceważy wielkich rywali, ale nie przeszkadza mu rola beniaminka kosmetycznego. Lubi podkreślać jego zalety. Jedna z nich to ponadprzeciętna elastyczność. – Jeśli jakiś kolor staje się modny, po dwóch, maksymalnie trzech tygodniach mamy go w ofercie – przekonuje. Duże koncerny potrzebują na to dwóch, trzech miesięcy.
Wojciech Inglot traktuje firmę jak własne dziecko (dał jej swoje nazwisko), poświecił jej połowę swojego życia łącznie z małżeństwem, które rozpadło się, bo więcej czasu poświęcali pracy niż sobie nawzajem. Dziś była żona Inglota odpowiada w firmie za sprzedaż detaliczną w Polsce. Z Wojciechem Inglotem dogaduje się świetnie.
304 butików z szyldem Inglot działa w Polsce i za granicą
113 to sklepy własne firmy
2000 ponad tyle kolorów mieści się w palecie produktów Inglota