Rzeczywista wojna walutowa jest mało prawdopodobna. Ostatnie konflikty miały głównie charakter retoryczny i nie wydaje się, żeby istotnie różniły się od tego co działo się wcześniej w epoce zmiennych kursów walutowych.

Żeby realistycznie podchodzić do stosunków międzynarodowych trzeba uświadomić sobie, że jest to przestrzeń konkurencji. Ta konkurencja jest wielopłaszczyznowa i ma miejsce w polityce i gospodarce. Ma też swój wymiar kulturowy.

Konkurencja rozlewa się także na rynek walutowy. Nie rozpoczęła się ona wraz z niekonwencjonalną polityką pieniężną w krajach rozwiniętych, które próbują przezwyciężyć kryzys. Nawet podczas konferencji w Bretton Woods kraje starały się uzyskać dla siebie lepszą pozycję. Czasami kraje rozwinięte uzgadniały swoje interwencje tak jak było w przypadku Plaza Agreement w 1985 r. W innych przypadkach, kraje takie jak Japonia, były zmuszone do podjęcia działań w odosobnieniu. Kraje Zachodniej Europy wielokrotnie próbowały ograniczyć wahania wzajemnych kursów walutowych, począwszy od węża, przez ERM aż po całkowite porzucenie wyzbycie się walut narodowych.

Wydaje się, że bardzo niewiele krajów na świecie było całkowicie zadowolonych z kursów, jakie wyznaczał rynek walutowy. Od kryzysu meksykańskiego w 1995 r. po kryzys w Azji Południowo-Wschodniej w latach 1997-98 wiele sztywnych reżimów kursowych upadło po licznych i kosztownych próbach ich zachowania.

Reklama

Dziś modnym się stało mówić o „wojnach walutowych”, gdy kraje dążą do realizacji swoich interesów narodowych poprzez rynek walutowy. Choć wielu obserwatorów myśli, że to zjawisko rozpoczęło się wraz z niekonwencjonalną polityką pieniężną w bogatych krajach, historia pokazuje, że prawda jest inna.

Zazwyczaj banki centralne chcą, aby zewnętrzna wartość ich waluty poruszała się w tym samym kierunku co polityka pieniężna. Biorąc pod uwagę, że w krajach rozwiniętych spowolnienie gospodarcze występuje jednocześnie, nie należy się dziwić temu, że polityka pieniężna uległa synchronizacji, a większość decydentów, chce osłabić swoje waluty. I tu jest spór z najważniejszymi krajami wschodzącymi, które nie chcą zgodzić się na znaczącą aprecjację u siebie.

Retoryka nowego japońskiego rządu, znacznie w większym stopniu niż rzeczywiste działania, aby osłabić jena, wprowadziła duże rozdrażnienie. Idąc za przykładem wojennego metafory, odkryłem, że wygodnie jest wyobrażać sobie interwencje walutowe jako szczebel na drabinie. Niskie stopnie odpowiadają rozmaitym sposobom aby werbalnie wyrazić swój sprzeciw wobec cen rynkowych. Przez większość czasu decydenci pozostają na niskich szczeblach. Na przykład, pomimo chęci osłabienia swojej waluty, ani Bank Kanady ani Bank Anglii nie mają zamiaru rzeczywiście interweniować na rynku walutowym. A jeśli jakieś kraje tną stopy procentowe, żeby osłabić swoją walutę, to tak, powiedzmy, powinien działać mechanizm dostosowania makroekonomicznego.

>>> Polecamy: Rogalski: Tylko Europie zależy na walce z Japonią?

Poza różnicami w wielkościach gospodarek, nie jest jasne dlaczego decyzja Szwajcarów o wprowadzeniu maksymalnego pułapu dla franka nie wzbudziła takiej samej złości jak posunięcie Japończyków. Można by wręcz twierdzić, że ruch Szwajcarów wywarł jeszcze większą prasę na Japonię i gdyby Narodowy Bank Szwajcarii nie ustalił maksymalnego poziomu swojej waluty względem euro, nowy japoński rząd nie próbowałby teraz osłabiać jena interwencjami słownymi.

Rzeczywista wojna walutowa jest mało prawdopodobna. Ostatnie konflikty miały głównie charakter retoryczny i nie wydaje się, żeby istotnie różniły się od tego co działo się wcześniej w epoce zmiennych kursów walutowych. Zsynchronizowany kryzys i osłabienie gospodarcze wywołało zsynchronizowaną łagodną politykę pieniężną. Decydenci zazwyczaj chcą, aby waluta wspierała a nie szła w odwrotnym kierunku niż polityka pieniężna. Warto też szczególnie podkreślić, że największy partner handlowy i regionalny rywal Japonii czyli Chiny, najwyraźniej nie zaprotestowały publicznie przeciwko polityce osłabiania jena.

>>> Cały tekst czytaj na: