Jako recenzent książek ekonomicznych sam lubię wbić autorowi szpilę. I to bardzo. Z autorów dużych (Grzegorz Kołodko, Leszek Balcerowicz) spuszcza się w ten sposób powietrze. A jak się oburzą i odwiną (zrobił tak kiedyś Kołodko) to tym… lepiej. Recenzent okrywa się wtedy chwałą twardziela, co to się nikomu nie kłania. Gdy autor jest z kolei mniejszego kalibru (i odpowiednio mniejsze jest też jego ego) to mu ta krytyka pewnie nie zaszkodzi. A może nawet będzie pomocna. Ale gdy Piotr Wójcik z „Nowego Obywatela” porównał „Dziecięcą chorobę..” do „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie” Ha Joon Changa, zrobiło mi się głupio. Bo Wójcik opatrzył swoje porównanie magicznym słówkiem PRAWIE. Sugerując, że „Dziecięca choroba..” to taki Ha Joon Chang „na miarę naszych potrzeb i możliwości”. I już chciałem się wykłócać, że przecież to nie tak, że ja też bywam równie przenikliwy, co Koreańczyk z Cambridge. Ale wtedy sobie uświadomiłem, że Wójcik ma rację. I do „23 rzeczy…” „Dziecięcej chorobie..” jest jednak daleko.

Generalnie jednak czytając recenzje książki własnego autorstwa łatwo wpaść w… zgubne samozadowolenie. Bo recenzje są z zasady pozytywne. Tak przynajmniej czytały się teksty Bartka Godusławskiego w „Obserwatorze Finansowym” i Jacka Żakowskiego w „Gazecie Wyborczej”. Pozytywna była też recenzja Tomasza Walczaka na stronach „Super Expressu”. Nota bene zamieszczona tuż obok newsa „Zabił żonę, bo była facetem i uprawiała prostytucję. A potem ją zjadł”. Nie było – jak dotąd – za to tekstów książkę bezwzględnie niszczących.

Witold Gadomski nie dowiódł mi nieodpowiedzialnego populizmu, Robert Gwiazdowski (na razie) nie przygotował zapowiadanej w odpowiedzi na „przebiegłe antyliberalne wynurzenia”, a Piotr Aleksandrowicz nie pokazał, że autor jest zerem. Z kolei Ryszard Petru (jak dotąd) nie dowiódł, że jak się Woś nie zna, to niech się nie wypowiada. Czy to znaczy, że wspomniani znakomici autorzy tak nie uważają? Takiego wniosku absolutnie postawić nie można. Zadziałał tu raczej mechanizm selekcji naturalnej, o którym pisałem w jednym z poprzednich tekstów. A więc zasada, że w Polsce raczej nie lubimy się spierać z poglądami innymi niż te, które akurat nam leżą. Bo po co robić niepotrzebną reklamę tym, z którymi nam nie po drodze.

Ciekawe są za to reakcje na recenzje. Zastanawiająca jest zwłaszcza jedna z nich. Członek zespołu kwartalnika „Liberte” Piotr Beniuszys oświadczył (na Twitterze), że metafora choroby użyta do opisu polskiej fascynacji (neo)liberalizmem faktycznie zamyka pole do dyskusji. Bo jest obraźliwa. Jako autor będę się jednak upierał, że tak nie jest. Już choćby z tego powodu, że we współczesnej kulturze określenie „choroba” właśnie NIE JEST obraźliwe. Chorego nie potępiamy, bo go za jego chorobę nie obwiniamy. Nawet w przypadku takich schorzeń jak alkoholizm (nie mówiąc już o nowotworze, depresji czy zapaleniu płuc) figura choroby służy raczej do budowania empatii wobec pacjenta. A nie do jego stygmatyzacji.

Reklama

Jeśli więc ktoś – jak choćby Beniuszys – czuje, że określanie polskiego liberalizmu jako „dziecięcej choroby” ma na celu odebranie liberałom prawa do dyskutowania o polskiej gospodarce niech nie przesadza. I napisze odpowiedź, w której obali tezę postawioną w książce. Forma dowolna.

>>> Czytaj też: Przedsiębiorczość zakodowana w mózgu. Zobacz, od czego zależy twoja kariera