Jest rok 50 przed naszą erą. Cała Galia została podbita przez Rzymian... Cała? Nie! Jedna, jedyna osada, zamieszkała przez nieugiętych Galów, wciąż stawia opór najeźdźcom” – tak było w komiksach o Asteriksie. Ta wioska naprawdę istnieje. Tyle że nie leży w Masywie Armorykańskim, tylko na Białorusi.
Po białorusku nazywa się Pierszamajskaja, po polsku – Błudeń. To tam Waleryj Bilibucha został właśnie wybrany na radnego. Jako jedyny opozycjonista wśród 18 110 zwycięzców niedzielnych wyborów lokalnych.
Błudeń ma własną stację kolejową, sklep Biełaja Ruś, salon fryzjerski Witałł, ambulatorium, zabytkową cerkiew, pocztę, plantację buraków i fabrykę paszy dla zwierząt. Oraz pewnego niezłomnego członka Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji, któremu udało się wywalczyć reelekcję. Jak tłumaczył, na poprzednią kadencję w radzie wiejskiej obejmującej Błudeń i siedem innych wsi wytypowano go, bo władze nie wiedziały, że sympatyzuje z opozycją. Drugą kadencję zdobył, bo umieścił odpowiednią liczbę zaufanych ludzi w komisjach, zapobiegając sfałszowaniu wyborów.
W poprzednim akapicie napisałem, że Bilibucha jest członkiem BChD. To nie do końca prawda, bo BChD formalnie nie istnieje. W styczniu działacze po raz siódmy z rzędu złożyli wniosek o rejestrację. Wszystkie poprzednie, a pierwszy został złożony w 2009 r., były odrzucane. Po każdym „nie” proces rejestracji trzeba rozpoczynać od nowa. Czyli organizować zjazd, przyjąć statut, wypełnić wniosek itd. Waleryj Bilibucha oficjalnie jest więc związany nie z BChD, lecz z komitetem organizacyjnym partii. I może tak pozostać, bo prezydent Alaksandr Łukaszenka przed laty zwierzył się w rozmowie z „Washington Post”, że chadecji „chyba nigdy nie zarejestrują”.
System władz lokalnych na Białorusi to sowiecka skamielina. Lud pracujący miast i wsi wybiera swoich przedstawicieli do rad wsi, dzielnic, miast, rejonów i obwodów. Ci po wyborze nie mają kompletnie nic do powiedzenia, bo w najważniejszych kwestiach i tak decyduje pionowa struktura władzy, mianowana i podległa prezydentowi. Mimo to aparat państwa co do zasady nie dopuszcza do takich wypadków przy pracy jak Bilibucha. Wybory lokalne są fałszowane tak jak prezydenckie i parlamentarne.
Reklama
Brak uprawnień i świadomość, że do rad i tak dostaną się z góry ustaleni dyrektorzy średniego szczebla z budżetówki czy nauczyciele, sprawiły, że chętnych do kandydowania brakuje. Średnia liczba kandydatów na mandat była niższa niż dwa, czyli w wielu miejscach wybory były bezalternatywne. Mimo to władze z dumą ogłosiły, że do urn poszło 77 proc. Białorusinów. Choć każdy wie, że to liczba wzięta z kosmosu. A garstka opozycyjnych obserwatorów dodaje, że tak brudnych wyborów jeszcze nie widziała.
Władza powalczyła o frekwencję. Studenci i mundurowi byli przymusowo zaganiani do urn w trakcie trwającego niemal tydzień głosowania przedterminowego. Im więcej kart zbierze się w urnach przed niedzielą, tym łatwiej manipulować wynikiem. Tym razem udało się udowodnić tzw. karuzelę, czyli dopuszczanie sprawdzonych ludzi do wielokrotnego oddawania głosów. W Naroczy wystarczyło wpisać sobie ołówkiem w dokumencie kod 000-179, by otrzymać kolejne karty, co przetestował na sobie aktywista Dzianis Krauczuk. Aby sekrety władzy pozostały bezpieczne, członkowie komisji przeszkadzali obserwatorom, jak tylko mogli. A operator Biełsatu Andrej Kozieł został pobity przez milicję.
Po co tyle wysiłku, by obsadzić nieistotne stanowiska w radach lokalnych? Każda władza autorytarna potrzebuje legitymacji. A legitymację daje wysoka frekwencja. Głosowanie lokalne to przy okazji dobry test dla struktur państwowych przed ważniejszymi wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi. Albo przed referendum, o którego rozpisaniu coraz głośniej się w Mińsku plotkuje. Czy liberalizacja, czy przykręcenie śruby – technologia produkcji pożądanego wyniku wyborczego na Białorusi się nie zmienia. Z każdym rokiem jest za to coraz skuteczniejsza, więc w kolejnej kadencji Waleryja Bilibuchę może już czekać polityczna emerytura.