Jeden z moich znajomych, zresztą bardzo dobry trader na rynku FX, zwykł nazywać tego typu strategię inwestycyjną „Johnny comes late”. Jest sobie Johnny, który usłyszał, że wszyscy coś kupują i na tym zarabiają, więc też w końcu zdecydował się kupić. Tyle że kupił na górce, a ci, którzy wcześniej na tym zarabiali, właśnie Johnny'emu zdołali sprzedać swoje o wiele dziś już więcej warte aktywa. Morał z tego, że nie warto być Johnnym, który późno przybywa, lepiej szukać okazji, gdy inni jej nie dostrzegają.
Na różnych rynkach aktywów bywają różne momenty osiągania szczytów i upadków. Zwykle rynek akcji wyprzedza zdarzenia w realnej gospodarce. Tak było w trakcie ostatniego kryzysu. Załamanie na rynku akcji nastąpiło na przełomie lipca i sierpnia 2007 roku, podczas gdy za początek kryzysu w gospodarce realnej Stanów Zjednoczonych Amerykanie uznają grudzień 2007 roku. Podobnie dobrze rynek wyczuł moment, kiedy trzeba rozpocząć zakupy, stało się to w marcu 2009 roku, co najmniej kwartał przed tym, jak dane z globalnej gospodarki wskazały na twarde oznaki ożywienia. Ale rynki akcji nie są dobrym predyktorem dłuższych trendów gospodarczych.
Inaczej jest na rynkach gospodarki realnej, na rynku mieszkaniowym czy na rynku przedsiębiorstw. Oczywiście rynek kapitałowy wpływa na wycenę gospodarki realnej, ale jest w swojej naturze krótkowzroczny, szybko może dokonać korekt swych wycen. Na rynku deweloperskim czy produkcji liczy się znacznie dłuższy okres, co najmniej kilkuletni. Dziś nikt rozsądny nie postawi dużych pieniędzy na kilkuletnią prognozę gospodarczą. Świat wciąż żyje i w najbliższych latach żyć będzie w niepewności. Nadal nie ma odpowiedzi, jak Europa wyjdzie z kryzysu fiskalnego, w którym tkwi kilka krajów strefy euro. Nie ma pewności, czy amerykański sektor prywatny zdoła uchronić Amerykę przez drugim dnem recesji. Nie wiadomo, czy w ciągu najbliższych kilku lat Chiny czy Indie nie dostaną zadyszki odczuwalnej dla całego świata. Pamiętajmy, że podział świata, który znamy sprzed dziesięciu lat, dawno nie istnieje. Za lat pięć kraje rozwijającej się Azji prawdopodobnie będą wytwarzały 30 proc. globalnego PKB, podczas gdy kraje rozwinięte poniżej 50 proc. Dziś ta relacja wynosi od 25 proc. do 55 proc., a przed dekadą było to 15 proc. – 65 proc. Dlatego też wciąż wielu inwestorów ma poważne obawy, aby uznać obecny stan za dołek, do zakupów czy wielkich inwestycji.
Uważam, że teraz jest czas na inwestycje i na ekspansję. Atrakcyjny jest rynek niemiecki, nie tylko jako rynek zbytu, lecz także jako miejsce potencjalnej ekspansji gospodarczej naszych przedsiębiorstw. Zeszłoroczne spowolnienie gospodarki niemieckiej było tak głębokie, że wciąż wiele tamtejszych przedsiębiorstw, szczególnie tych uzależnionych od popytu wewnętrznego, przeżywa kłopoty. Można je dziś relatywnie tanio kupić. Dodatkową szansę dla Polaków stwarza otwarcie niemieckiego rynku pracy od maja przyszłego roku. Dziś wciąż naszą główną przewagą w rywalizacji na tym polu są niskie koszty pracy, ale za jakiś czas może się okazać, że jest to również przedsiębiorczość i swego rodzaju szaleństwo ekspansji, którego w wielu krajach rozwiniętych od pewnego czasu brakuje.
Reklama
Nie udowodnię nikomu tezy, że właśnie teraz mamy do czynienia z dołkiem. Uważam, że tak jest, po analizie przebiegu procesów gospodarczych. Nie udowodnię, że polska ekspansja w Niemczech jest najlepszą strategią na najbliższe lata. Ale to, co dziś jest niepewne czy niebanalne, może się okazać jedyną drogą do sukcesu. A to, co jest pewne, jest już dawno uwzględnione w cenach.