Koszty ściągania zaległych podatków można by szybko obniżyć, ale ceną byłyby najróżniejsze ulgi, armie urzędników, stanowisk i instrumentów, które rządzącym potrzebne są do serfowania po sondażach opinii publicznej.
Na początek można pomyśleć o jednej stawce podatku – 18 proc. PIT, CIT – i o zniesieniu ulg. Już dziś 95 proc. indywidualnych podatników, dzięki rozległemu systemowi ulg, płaci podatki w przedziale do 18 proc. Efektywne podatki są nawet niższe. Wprowadzenie proporcjonalnego podatku, zwanego też liniowym, a więc sprawiedliwym, nie zmniejszyłoby wpływów do budżetu, natomiast znacząco obniżyłoby koszty urzędów skarbowych. Wprowadzając tę samą stawkę dla firm, moglibyśmy przy okazji znieść obowiązek rejestrowania jednoosobowych spółek. Urzędowi i fiskusowi byłoby wszystko jedno, czy pieniądze zarabiam jako „ja”, czy jako „ja firma”. A przedsiębiorcom odeszłoby kilka kilogramów formularzy rocznie i godziny w kolejkach.
Innym pomysłem może być jeden 20-proc. podatek od całego funduszu płac. Projekt zgłosiło Centrum im. Adama Smitha. Podatek ma już swój dobrze funkcjonujący pierwowzór, 19 proc. od zysków kapitałowych ściągane przez banki. W tym modelu koszty spadłyby radykalnie, bo zostałyby przeniesione na pracodawcę.
Tyle jeżeli chodzi o zdrowy rozsądek. A teraz rozsądek partii politycznych, z których żadna nawet nie pochyliła się w swoich programach wyborczych nad uciążliwościami zawiłego systemu podatkowego. Klasie politycznej nie mieści się w głowie, że może stracić cały apanaż narzędzi do manipulowania naszymi odruchami wyborczymi. Jedni dadzą ulgę, drudzy ją na złość odbiorą i dadzą komuś innemu. Machiavelli w czystym wydaniu.