Od trzech lat mieszkańcy Ameryki i Europy żyją w coraz większym strachu przed kryzysem finansowym. Słyszą, że dobrobyt się skończył i w nadchodzących latach, a być może i dekadach, czeka ich zaciskanie pasa. Czy w tej sytuacji można oczekiwać, że Zachód będzie jeszcze zdolny do wypełniania roli promotora globalnego rozwoju gospodarczego w najbiedniejszych zakątkach świata, od Afryki po Azję i Amerykę Łacińską?
Przez kilka ostatnich dekad oficjalna wykładnia rządzących najbogatszymi krajami świata była jednoznaczna: rozwój gospodarczy powinien dotyczyć całego świata, a nie tylko wybranych wysp nowoczesności. Rozwinięty świat musi dzielić się bogactwem z biednymi regionami globu, bo to leży również w jego interesie. W ten sposób rozwiązuje przecież nie tylko problemy – na przykład trudne do opanowania fale migracji z biednych do bogatych regionów globu, ale również wychowuje sobie przyszłych klientów i biznesowych partnerów. Taki komunikat wysyłali zachodni liderzy zgromadzeni na Światowej Konferencji Ekonomicznej w Londynie już w roku... 1933. Te same słowa powtarzali potem przy każdej okazji przywódcy G8 w 1975 r. czy ostatnio G20.
Reklama
Pytanie, czy to się teraz zmieni?
Stagnacja w zachodnim świecie bez wątpienia spowoduje negatywną presję na budżety przeznaczone na pomoc rozwojową. Coraz trudniej będzie uzasadniać, że warto przekazywać część PKB na rozwój krajów biedniejszych, gdy u siebie obcina się pensje i likwiduje ulgi. Z całą siłą powrócą też argumenty krytyków obecnej filozofii pomagania Trzeciemu Światu. Wiele z tych argumentów jest rzeczywiście bardzo celnych. Na przykład taki, że choć przez ostatnie czterdzieści lat do krajów rozwijających się popłynęło około 2 bln dolarów, to skutki – zwłaszcza w Afryce – nie są zadowalające. Weźmy choćby Senegal: w momencie uzyskania niepodległości mógł się pochwalić PKB na głowę mieszkańca w wysokości 1,7 tys. dolarów. W 2004 r. – a więc wiele lat i milionów wpompowanych w programy pomocowe później – PKB per capita tego afrykańskiego kraju spadł do 1,4 tys. Dla porównania w 1960 r. statystyczny obywatel USA zarabiał rocznie siedem razy więcej niż Senegalczyk. Dziś Amerykanin jest dwadzieścia sześć razy bogatszy. Wiele krajów trzeciego świata jawi się na tym tle jako prawdziwe worki bez dna.
Jak to wyjaśnić?
Nad tą zagadką od dłuższego czasu głowią się najtęższe ekonomiczne umysły. Od dawna wiadomo, że same pieniądze przywiezione do biednego kraju nie wystarczą. Potrzeba jeszcze tego czegoś.
Czyli czego?
W 1993 r. kilka największych autorytetów z dziedziny pomocy rozwojowej – wśród nich na przykład Jeffrey Sachs oraz William Easterly – opublikowało artykuł pod znamiennym tytułem: „Good Policy or Good Luck?” (gra słów w języku angielskim, po polsku oznacza to mniej więcej „Dobra polityka czy zwykły fart?” – red.). Autorzy skłaniali się w nim ku tezie, że powodzeniu programu pomocowego i wydźwignięcie kraju z biedy zależy nie tyle od dobrych procedur czy pomysłów, ile od łutu szczęścia. Od kultury, położenia geograficznego, klimatu, języka i niezliczonej liczby innych czynników.
A konkretniej?
Pamiętam badanie z 1990 r., które dowodziło, że w stolicach 52 krajów, gdzie miesięczny opad deszczu jest mniejszy niż jeden centymetr, PKB na głowę mieszkańca wynosi 2,4 tys. dol. W tym samym czasie w 57 stolicach państw, gdzie pada więcej, PKB sięgało już 7,3 tys. dol. Daron Acemoglu i Simon Johnson z MIT oraz James Robinson z Uniwersytetu Harvarda są natomiast zdania, że wszystko zależy od struktur, jakie wykształciły się w czasie okresu kolonialnego. Krótko mówiąc, wszędzie tam, gdzie warunki życia były najbardziej niebezpieczne dla kolonizatorów, nigdy nie powstały silne elity zdolne popchnąć naprzód rozwój regionu. To dlatego Afryka, zwłaszcza równikowa, czy Karaiby są do dziś bardziej zacofane niż Ameryka Łacińska. To tylko kilka przykładów czynników różnicujących perspektywy rozwoju. Efekty są znaczące. Weźmy choćby kraje postkomunistyczne, gdzie po upadku żelaznej kurtyny zastosowano mieszankę zachodniej pomocy i gospodarczej terapii szokowej. W Polsce, Czechach i na Węgrzech przyniosło to dużo lepsze wyniki niż na przykład w Rosji. Podobnie było we wschodniej Azji. Australijska ekonomistka Emma Aisbett celnie wskazuje, że cud gospodarczy w tamtym rejonie świata wynikał z lokalnej specyfiki i nie miał nic wspólnego z ideologiczną podszewką wprowadzonych tam reform. Dość powiedzieć, że zarówno obóz neoliberalny, jak i interwencjonistyczny, do dziś potrafią dowodzić, że azjatycki cud to efekt zastosowania właśnie ich ekonomicznych pomysłów, a stagnacja Afryki jest z kolei konsekwencją wprowadzenia w życie pomysłów obozu przeciwnego.
Wniosek płynący z tego jest dosyć ponury: żyjący w gorszym klimacie i mający trudniejszą historię na zawsze pozostaną biedni.
To byłoby zbyt proste. Spora część badaczy – w tym ja sam – jest zdania, że powojenna historia wdrażania globalnej polityki rozwojowej przynosi wymierne efekty. Nie zawsze widać je, gdy zestawimy ze sobą wskaźniki PKB, ale coś się jednak zmienia. Mówiąc krótko: mimo wielu zarzutów wobec polityki rozwojowej, niespełnionych nadziei i niezrealizowanych planów redukcji światowej biedy, świat jest dziś w zupełnie innym miejscu niż 50 lat temu, gdy hasła globalnego rozwoju dopiero wchodziły do słownika.
Co takiego się zmieniło?
Cofnijmy się na chwilę do XVII w. Ówczesny angielski monarcha Henryk VIII zmarł w wieku 55 lat. Naukowcy nie są zgodni, czy stało się to z powodu syfilisu, czy nieleczonej cukrzycy. W tym samym czasie w Chinach żywot zakończył cesarz Jiajing. Miał 59 lat. Przenieśmy się teraz do przełomu XIX i XX wieku. W 1901 r. brytyjska królowa Wiktoria odeszła w wieku 81 lat w wyniku udaru mózgu. Nieco wcześniej w Chinach w wieku 18 lat zmarł cesarz Tongzhi. Zabiła go ospa. Cesarz zszedł na chorobę, przeciwko której od dwóch lat szczepiono już obowiązkowo wszystkich poddanych królowej Wiktorii. Dziś – ponad sto lat później – brytyjska monarchini Elżbieta II cieszy się dobrym zdrowiem mimo swoich 84 lat. Podobnie jak jej równolatek, były prezydent Chin Jiang Zemin. Te historie dobrze ilustrują, jak zmieniała się w ciągu ostatnich kilkuset lat średnia długość życia. W epoce przedindustrialnej wszędzie była krótka. Potem w miarę szybkiego rozwoju przemysłowego w XIX w. Zachód zaczął odjeżdżać reszcie świata. Jednak w ostatnich 50 – 60 latach kraje rozwijające w szybkim tempie podciągnęły się do zachodniego poziomu. W 1950 r. różnica w średniej długości życia pomiędzy 20 proc. ziemskiej populacji zamieszkujących na najsłabiej i najlepiej rozwiniętych obszarach wynosiła 1 do 2. Dziś najbogatsi żyją tylko o 1/3 dłużej. Sierra Leone – światowy rekordzista pod względem śmiertelności niemowląt – jest dziś na podobnym poziomie, co większość europejskich krajów 100 lat temu. Ten postęp nie byłby możliwy bez pomocy rozwojowej.
A inne przykłady?
Tak samo efektowna jest historia postępów Trzeciego Świata w edukacji. Około 1850 roku poziom alfabetyzacji na Wyspach Brytyjskich, w Stanach Zjednoczonych oraz Królestwie Prus wynosił około trzech czwartych. W tym samym czasie pisać i czytać potrafił zaledwie co piąty mieszkaniec Argentyny i Chile oraz co dziesiąty Hindus. Ameryka Łacińska podciągnęła się jeszcze przed II wojną światową, a w ostatnich latach olbrzymie postępy zrobiła na tym polu wiecznie zacofana Afryka. Poziom piśmienności w regionie na południe od Sahary skoczył między 1970 r. a 2000 r. z 28 proc. do 61 proc. Ten wzrost to pokłosie zwiększającego się dostępu do edukacji. Można go mierzyć, porównując średnią ilość czasu spędzonego w szkole przez statystycznego obywatela najbogatszych i najbiedniejszych państw świata. O ile jeszcze w 1900 r. wynosiła ona jeden do czterdziestu, dziś kształtuje się już na poziomie jeden do czterech. Stopniowe dopasowanie reszty świata do zachodnich standardów widać również w innych dziedzinach.
Jakich?
Obiektywnie rzecz biorąc, świat jest dziś bezpieczniejszym miejscem niż w przeszłości. Historycy szacują, że w średniowieczu liczba zabójstw sięgała 23 na 100 tys. Dziś jest trzykrotnie niższa. Wzrósł dostęp do praw obywatelskich oraz politycznych w Trzecim Świecie. Ruszyły też wskaźniki mierzące poziomy partycypacji i wykluczenia. Na przykład liczba kobiet w parlamentach wzrosła między 1990 r. a 2006 r. z 10 do 16 proc.
Skoro jest tak dobrze, to skąd biorą się głosy krytyków, którzy mówią o kryzysie globalnego rozwoju?
Jest kilka powodów. Na przykład w znaczący sposób spadło tempo nadganiania zapóźnień cywilizacyjnych. Jeszcze w latach 60. średnia długość życia wzrosła o 0,73 proc., a tylko trzy kraje zanotowały jej spadek. Ale już trzy dekady później wzrost spadł do 0,09 proc., a aż 36 państw pogorszyło swoje statystyki. Miało to związek z wybuchem epidemii AIDS oraz znaczącym wzrostem zachorowań na malarię, która zaczęła zbierać w Afryce dużo bardziej obfite żniwo niż dotąd. Eksperci mają też spore wątpliwości co do jakości rewolucji edukacyjnej, która zaszła w Trzecim Świecie. Niedawne badania udowodniły, że 31 proc. Hindusów z wykształceniem podstawowym nie potrafiło czytać, a 29 proc. nie było w stanie rozwiązać prostego zadania matematycznego z użyciem liczb dwucyfrowych. Trzeba też przypomnieć, że 700 mln ludzi na świecie żyje, mając do dyspozycji co najwyżej 1,25 dol. dziennie. Duża część z nich w takich krajach jak Chiny, które na zewnątrz często przedstawia się jako kraj o średnich, a nie niskich dochodach.
Może więc Trzeci Świat doszedł do granic swoich możliwości i dalej nie ruszy, zwłaszcza gdy pogrążony w kryzysie Zachód przestanie dawać mu pieniądze na rozwój.
Moim zdaniem potencjał rozwojowy wciąż jest duży. Dzieje się tak dlatego, że rzeczy, które naprawdę podnoszą jakość życia, są coraz tańsze.
Jak to możliwe?
Doświadczenie ostatnich kilku dekad uczy choćby tego, że wyeliminowanie najbardziej śmiertelnych chorób, z którymi ludzkość przez wieki nie potrafiła sobie poradzić, tak naprawdę kosztuje śmiesznie mało. Na przykład ospa. Jeszcze pod koniec XIX w. umierało na nią co roku ok. 400 tys. Europejczyków. Nie mówiąc już nawet o 3,5 mln Azteków, którym chorobę „sprzedali” hiszpańscy konkwistadorzy. W 1959 r. Światowa Organizacja Zdrowia wypowiedziała ospie wojnę. Z jej inicjatywy przeprowadzono zakrojony na szeroką skalę program szczepień w krajach Trzeciego Świata. W ciągu dekady liczba państw, gdzie dochodziło do pandemii ospy, spadła z 46 do zera. A co najciekawsze, całkowity koszt tego przedsięwzięcia zamknął się 312 mln dol., czyli kosztował mniej więcej tyle, ile pięć hollywoodzkich hitów albo wyprodukowanie skrzydła bombowca B-2. Do podobnych wniosków dochodzi opublikowany kilka lat temu raport The Bellagio Child Survival Group (grupa czołowych ekspertów medycznych zebrana z inicjatywy prestiżowego brytyjskiego czasopisma medycznego „The Lancet” – red.), który wskazywał jednoznacznie, że jednej trzeciej spośród 10 mln przypadków śmierci dzieci w Trzecim Świecie można zapobiec i to bardzo tanio, bo poprzez kombinację trzech metod: doustnej rehydratacji, zamontowania moskitier i karmienia piersią. Nie mówimy tu więc o jakichś olbrzymich kosztach. Moskitiera kosztuje przecież 5 dol., rehydratacja wymaga tylko zmieszania wody z solą i cukrem, a karmienie piersią jest darmowe.
Trudno w to uwierzyć. Zewsząd słyszymy przecież, że koszty ochrony zdrowia rosną.
Rosną, ponieważ bogate kraje medykalizują coraz większe obszary życia. Mówimy tu natomiast o pewnym pakiecie podstawowym, który wcale nie jest drogi. Wystarczy jednak spojrzeć na wydatki na ochronę zdrowia w krajach Pierwszego i Trzeciego Świata, by dostrzec zastanawiającą i pouczającą rzecz. W Stanach Zjednoczonych wynoszą one ok 5,7 tys. dol. na mieszkańca. W Kostaryce – nie więcej niż 305 dol. Jednocześnie średnia długość życia Kostarykańczyków wynosi 79 lat, podczas gdy w USA jest o dwa lata... krótsza. Środkowoamerykańska republika osiąga zatem lepsze wyniki zdrowotne, dysponując zaledwie 5 proc. amerykańskiego budżetu na ten sam cel. Z kolei w Wietnamie wydaje się na zdrowie jeszcze mniej, bo tylko 0,4 proc. tego, co w Stanach Zjednoczonych. Jednocześnie średnia długość życia jest tam tylko o 9 proc. krótsza niż w Ameryce. Oznacza to, że doszliśmy do punktu, w którym zarówno biedni, jak i bogaci coraz częściej mogą sobie pozwolić na dostęp do opieki zdrowotnej.
Dlaczego tak się dzieje?
Właśnie dlatego, że stała się ona po prostu tańsza i bardziej powszechna. Zaczyna się to już od zdrowszego żywienia. Ilość produkowanego jedzenia w przeliczeniu na głowę mieszkańca pomiędzy 1961 r. a 1999 r. wzrosła o jedną czwartą. Odsetek światowej populacji konsumującej dziennie mniej niż 2,2 tys. kalorii spadł z 56 proc. w latach 60. do 10 proc. trzy dekady później. To w bardzo pozytywny sposób wpływa na wyniki zdrowotne. Okazało się też, że ludzkości wyszło na zdrowie gremialne przeniesienie się ze wsi do miast. Jeszcze do niedawna nie było to takie oczywiste. Na przełomie XIX i XX w. miasta uchodziły za gigantyczne rozsadniki chorób i stawiane były w opozycji do zdrowej sielskiej wsi. Tylko w 1849 r. atak epidemii cholery w Londynie zabił w krótkim czasie 14 tys. mieszkańców angielskiej stolicy. Potem jednak zaczęto stosować pierwsze technologie sanitarne i programy edukacyjne dla mieszkańców. To w miastach łatwiej było skłonić ich do takich nowinek jak szczepionki. Trudno się więc dziwić, że dziś średnia długość życia w miastach znaczenie przewyższa tę na wsiach. Więcej, przykład Chin pokazuje, że stan zdrowotny wsi bardzo trudno podnieść, nawet sporo inwestując. W latach 1990 – 2002 Pekin siedmiokrotnie zwiększył wydatki medyczne na prowincji. Tymczasem statystyki zdrowotne pozostały na niezmienionym poziomie.
Jak powinna wyglądać przyszłość polityki promowania globalnego rozwoju? Zwłaszcza gdy bogaty Zachód będzie miał na nią mniej pieniędzy niż dotychczas?
Jest wiele skutecznych narzędzi polityki pomocowej, które muszą zostać zastosowane na szeroką skalę. Należy do nich warunkowa pomoc pieniężna. W Meksyku rząd już dawno uzależnił zasiłki dla samotnych matek od tego, czy będą one posyłały dzieci do szkoły i lekarza. Już pierwsze ewaluacje programu pokazały natychmiastowy skok w poziomie skolaryzacji. Z kolei w hinduskim Radżastanie płacono kilogramem soczewicy za przyprowadzenie dziecka na szczepienie. Statystyki szczepień wzrosły z 5 do 37 proc.
Biorąc pod uwagę opisane przez pana przemiany, czy można już sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała mapa świata za 50 lat?
Świat już dziś wygląda dużo bardziej egalitarystycznie niż 50 lat temu. Nie widać tego przy zestawieniu ze sobą jedynie wielkości PKB. Niemniej więcej ludzi ma dostęp do takich cywilizacyjnych dobrodziejstw, jak opieka zdrowotna, edukacja czy wolność polityczna. W ciągu nadchodzących 50 – 100 lat ten proces się pogłębi i zaczną się zmniejszać różnice dochodowe pomiędzy Pierwszym a Trzecim Światem. Widać to w czasie kryzysu, gdy Zachód popadł w stagnację, a wiele gospodarek wschodzących rozwija się w najlepsze. Do wyrównywania różnic dochodowych przyczynią się także czekające nas fale migracji do krajów zachodnich o niskich wskaźnikach płodności. Wydaje mi się, że do tego czasu podział na świat rozwinięty i rozwijający zatrze się zupełnie.
ikona lupy />
Charles Kenny, Amerykański ekonomista pracujący w niezależnym think tanku Centrum Rozwoju Globalnego w Waszyngtonie. Wcześniej przez 14 lat był ekonomistą w Banku Światowym. Autor kilku książek. Najnowsza „Getting better. Why global development is suceeding and how can we improve the world even more” (Coraz lepiej. Dlaczego globalny rozwój postępuje i jak możemy jeszcze skuteczniej naprawiać świat) ukazała się w USA kilka miesięcy temu nakładem wydawnictwa Basic Books. / DGP