Pewnie czasem słusznie, ale często niesłusznie, gdyż w Polsce nie funkcjonuje żadna ciągłość władzy, nawet kiedy ministrowie są z tej samej partii co ich poprzednicy. Jak można było wiedzieć, co kryje kontrakt menedżera od sportu, jakie bzdury są w ustawie o refundowaniu leków czy co naprawdę zdziałano w sprawie autostrad? Minister Mucha została, podobnie jak minister Arłukowicz, zwyczajnie oszukana, ale nikt – za co im chwała – nie zwala na poprzedników, chociaż łatwo mogliby to zrobić. Nie wynika to jednak z wyjątkowo złej woli lub nieudolności poprzedników, lecz z braku administracyjnej ciągłości. Wiadomo, że w Wielkiej Brytanii funkcjonuje instytucja stałego sekretarza stanu, który pozostaje mimo zmian partyjnych. W innych krajach rozwiązuje się to inaczej, ale nie może być tak, że nowy minister musi przede wszystkim prześledzić, czy nie ma jakichś min lub bomb, na które mógłby wpaść. Dlaczego w Polsce jest tak marnie z administracją?

Dlaczego nawet wójt, jeżeli przejmuje władzę po poprzedniku z innej „opcji”, zastaje albo puste szuflady, albo kontrakty podpisane tak, że nie może się z nich wycofać? Pierwszym powodem jest brak zaufania, co nie powinno działać w przypadku kontynuowania rządów tej samej partii, lecz jednak działa. A także brak poczucia odpowiedzialności za swoje wcześniejsze działania, przecież wciąż nie jest jasne, kto zawarł umowę dotyczącą tak wysokich premii, jak ta za Stadion Narodowy. Nikt się do niczego nie przyznaje, nawet szlachetna marszałek Sejmu nie pisnęła słowa w obronie Arłukowicza. Po drugie, jednak bycie ministrem to dla wielu zajmujących te stanowiska zaznaczenie swojej obecności przez dokonanie zmian. Bez radykalnych zmian minister nie istnieje. A ponieważ proces zmian trwa w Polsce wyjątkowo długo i jest często nastawiony na zaskoczenie odbiorców, więc na ogół nie udaje się go dokończyć za jednej kadencji.

Dotychczas mieliśmy z tym spokój, bo zmiany rządów umożliwiały zrzucanie zwyczajnej, nie politycznej, lecz administracyjnej odpowiedzialności, na opozycję. Teraz tak nie jest i dlatego tyle szumu. Niektóre zmiany są na korzyść, ale niekoniecznie wszystkie. Jednak ministrowie mają nowych doradców, a jeżeli nawet pozostaną ci sami wiceministrowie, to skrzętnie nie informują o niczym, żeby nie było na nich. Najlepiej więc – i tu rozumiem ministra Jacka Cichockiego – od razu dobrać sobie nowych współpracowników i zacząć od nowa, chociażby się przejmowało władzę po tak uczciwym ministrze jak Jerzy Miller. Po trzecie, o czym opinia publiczna ma zupełnie nieprawidłowe przekonanie, z wyjątkiem wyjątków, ministrowie, a zwłaszcza średnia administracja ministerialna, zarabiają bardzo kiepsko i są wielkie problemy z zatrudnieniem w MSZ czy MON, bo kto zdolny chciałby pracować za pierwszą pensję w wysokości 2000 zł brutto i to przy kosztach życia w Warszawie? Po czwarte, widziałem to na żywe oczy w dwu przynajmniej ministerstwach – minister może być inteligentny, szybki w podejmowaniu decyzji, ale potem przechodzi to na etap dyrektorów i wicedyrektorów, naczelników i wicenaczelników i zamiast dwa tygodnie realizacja decyzji trwa dwa lata. Stąd tyle dziedzictwa spadkowego w ministerstwach, ale stąd też fakt, że nie umiemy ocenić ministra, któremu kolejni pracownicy dopisują do ustaw czy decyzji niemądre zastrzeżenia i uwagi, co w sumie sprawia wrażenia galimatiasu.

Jedynym rozwiązaniem jest prawdziwa służba cywilna i w teorii jest z tym w Polsce nieźle, ale w praktyce już nie tak różowo. Wtedy okazuje się, że jedynym elementem ciągłości i odpowiedzialności staje się premier, co doprawdy nie jest możliwe do osiągnięcia. Wiem, że piszę rzecz niepopularną, ale miejmy niepolitycznych ministrów i całą administrację, płaćmy im dobrze, a to się nam wielokrotnie zwróci.