Pacjenci, którzy walczą o swoje prawa, są zdeterminowani. Często decydują się na długi proces sądowy, by otrzymać odszkodowanie, które zrekompensuje im utratę zdrowia. Ale czynią to też dlatego, że chcą uchronić innych przed podobnym losem. Wierzą, że lekarz nie popełni już takiego samego błędu, a wywalczone przez nich prawa będą respektowane.
Prawnicy mówią zgodnie, że sądy coraz częściej przyznają rację poszkodowanym pacjentom. Zasądzają też coraz większe odszkodowania. Jednym z wyższych było to przyznane w sprawie Piotra Soszka. Proces trwał 5 lat, ale rodzicom udało się uzyskać od szpitala blisko 700 tys. zł samego zadośćuczynienia, a ponadto odszkodowanie, odsetki i dożywotnią rentę dla syna. Wyrok nie zrekompensował jednak tego, co się wydarzyło. – Ale te pieniądze są Piotrusiowi potrzebne. Bo co z nim będzie, gdy nas zabraknie? – mówiła po procesie matka chłopca.
Do tragedii doszło 10 lat temu. 4-letni wówczas chłopiec leżał na oddziale intensywnej terapii, gdzie przewieziono go po udanej operacji (korygowano niegroźną wadę wrodzoną – wynicowanie pęcherza moczowego). W nocy matkę chłopca zaalarmowały dźwięki, które wydawała pompa od kroplówki. Pielęgniarki twierdziły jednak, że nie ma powodów do niepokoju. Okazało się, że maszyna sygnalizowała nieprawidłowość – personel podłączył kroplówkę do rdzenia kręgowego zamiast dożylnie. Rano chłopiec nie mógł już ruszać nogami. Ale nawet wtedy lekarz zignorował powagę sytuacji. – Była niedziela, a to czas, kiedy bardzo często dochodzi do zaniedbań – opowiada Jolanta Budzowska, radca prawny z kancelarii Budzowska Fiutowski i Partnerzy, dzięki której udało się tę sprawę wygrać. Chłopiec został sparaliżowany od klatki piersiowej w dół. Nie chodzi i jak na razie nie ma szans na poprawę jego stanu. Szpital początkowo nie chciał uznać winy. Sprawę bagatelizował, a nawet próbował matce udowadniać, pokazując artykuły po angielsku, że kroplówkę często podaje się właśnie do kręgosłupa. Gdyby nie upór rodziców, nie doszłoby do wygranego procesu.
Reklama
Jednak jak mówi Budzowska, choć o sprawie było głośno, podobne błędy wciąż się powtarzają. Kilka miesięcy temu w Łodzi doszło do analogicznej sytuacji – tu małemu pacjentowi podano chemię nie dożylnie, lecz również do rdzenia kręgowego. Dziecko jest w śpiączce. Być może gdyby po sprawie z Piotrusiem szpitale wdrożyły procedury postępowania i kontroli, skala tego typu pomyłek byłaby mniejsza.

Błędy, pomyłki, niedopatrzenia

Tym bardziej że do błędów medycznych często dochodzi na skutek ludzkiej pomyłki czy niedopatrzenia. Budzowska przywołuje inną sprawę, którą prowadziła. 17-letni chłopak, uzdolniony olimpijczyk, miał przed sobą świetnie zapowiadającą się przyszłość. Trafił do szpitala z zapaleniem wyrostka robaczkowego. W świeżo wyremontowanej sali szpitalnej z zaworu oznaczonego jako tlen doprowadzano inny gaz i chłopiec, któremu podano nie ten, co trzeba – jak wynika z opinii jednego z Zakładów Medycyny Sądowej – zaczął się dusić. W efekcie doszło do paraliżu wszystkich kończyn i z dorosłym dziś już mężczyzną nie ma żadnego kontaktu.
Szpitale i lekarze najczęściej nie przyznają się do winy i idą w zaparte. Mogłoby dojść do ugody, ale to nie leży w interesie placówek. W jednej ze spraw towarzystwo ubezpieczeniowe uznało argumenty pacjentki i chciało wypłacić pełną sume, na jaka szpital był ubezpieczony (doszło do zarażania przy porodzie, na skutek czego pacjentka nie może już mieć dzieci), jednak placówka się nie zgodziła – sprawa jest rozpatrywana przez sąd.
Czasem do tragedii dochodzi z powodu lekceważącego podejścia lekarzy do wykonywanych działań. Budzowska opowiada, że w czasie procesu o odszkodowanie dla matki, której córka zmarła, ponieważ podczas operacji wykorzystany został niewłaściwy cewnik, lekarz na rozprawie mówił bez ogródek, że nie ma obowiązku czytać instrukcji obsługi – „bo przecież wiadomo, jak go stosować” – choć istnieje taki prawny obowiązek. Nie miał więc skrupułów, żeby przy operacji niegroźnego tętniaka użyć produktu medycznego nieodpowiedniego do tego rodzaju zabiegów.
Na brak rzetelnej oceny sytuacji będą skarżyć się kobiety, które domagają się odszkodowania za usunięcie całej piersi przy zmianach nowotworowych, choć tak poważna ingerencja chirurgiczna nie była zdaniem pacjentek potrzebna. – Nie zdawały sobie sprawy, że można było zrobić tylko częściowe cięcie. Dowiedziały się o tym przypadkiem, podczas nieoficjalnych rozmów z innymi lekarzami – mówi Katarzyna Przyborowska, radca prawny z kancelarii Lege Artis w Toruniu, do której zgłaszają się poszkodowane z podobnymi sprawami.
Sami lekarze przyznają, że dochodzi do błędów. Bywają one jednak zarówno następstwem pomyłek, jak i wynikiem stresu, w jakim żyją, oraz warunków pracy. W przepełnionych szpitalach często dokonują kilku operacji dziennie. Brakuje odpowiedniego sprzętu albo jest on przestarzały. A zadłużonych szpitali nie stać na nowy.

Po pierwsze nie szkodzić

Kiedyś pacjenci upominający się o swoje prawa byli postrzegani jako grupa roszczeniowo nastawionych, rozgoryczonych ludzi. Pierwsza duża organizacja, która zaczęła ich reprezentować, to Stowarzyszenie Pacjentów „Primum Non Nocere”. Stowarzyszenie robiło manifestacje na ulicach, rozwieszało ulotki na słupach, apelując o zwrócenie uwagi na problem osób poszkodowanych przez lekarzy. Na czele organizacji stał Adam Sandauer, który sam padł ofiarą błędu lekarskiego. – To właśnie dzięki działaniom Primum Non Nocere udało się zwrócić uwagę, że pacjenci też mają swoje prawa – mówi Budzowska. I rzeczywiście, w 1999 r. w wyniku uzgodnień stowarzyszenia i ministra zdrowia powołano rzeczników praw pacjenta przy kasach chorych, a ustawa o prawach pacjenta, która weszła w życie w 2008 r. (w efekcie wyroku w Strasburgu), zawiera wiele postulatów, o które walczyła organizacja Sandauera.
Odkąd Primum Non Nocere zaczęło nagłaśniać przypadki łamania praw pacjentów, zaczęły też powstawać kancelarie prawnicze specjalizujące się w tego typu sprawach. Zazwyczaj poszkodowani skarżą się na podobne błędy. Z analizy 650 skarg zrobionej przez Primum Non Nocere wynika, że najczęściej dotyczą one porodów (37 proc.). Chodzi m.in. o zbyt późne podjęcie decyzji o cesarskim cięciu, co skutkuje powikłaniami u dziecka. Na drugim miejscu znajdują się zakażenia szpitalne (24 proc. skarg), trzecie to zbagatelizowanie objawów udaru lub zawału. 5 proc. przypadków dotyczy pozostawienia ciała obcego po zabiegu chirurgicznym. Liczne są także skargi na uszkodzenie po zabiegach protetycznych. Wszystkie powyższe typy obejmują aż 87 proc. skarg, co dobitnie pokazuje, że najczęściej popełniane są te same błędy. Teraz pojawia się nowa grupa chorych, którzy walczą nie o odszkodowania, ale o dostęp do leczenia.
Pacjenci, którzy we wszystkim upatrują winy szpitali i lekarzy, stanowią – zdaniem prawników – zdecydowaną mniejszość. Jeśli sprawa trafia do sądu, znaczy, że jest poważna. – Przede wszystkim dlatego, że musi być bardzo dobrze udokumentowana. Bez tego nie ma mowy o wygranej – mówi Budzowska. I dodaje, że z analizy dokumentów szybko można wywnioskować, czy jest szansa na pozytywne dla pacjenta rozstrzygnięcie. Od razu informuje o tym poszkodowanego.
– Jedną z pierwszych rzeczy, o które pytam, jest to, czy pacjent ma dokumentację. To podstawa – mówi adwokat Bartłomiej Kuchta, który w sądach walczy przede wszystkim o dostęp do leczenia. Zajął się tym, kiedy sam został pozbawiony specyfików, które skutecznie działały, i wygrał sądową batalię. Od tego czasu zajął się prawem medycznym. Udało mu się wygrać odszkodowanie dla pacjenta, któremu w 2007 r. szpital nagle odmówił leczenia, podobnie jak reszcie chorych z chorobami reumatoidalnymi. Jeden z nich, który zdecydował się na walkę o swoje prawa, najpierw zakupił odpowiednie dawki leku (koszt wynosił 5 tys. zł miesięcznie), potem wszedł na drogę sądową. Sprawę przegrał w pierwszej instancji – sąd stwierdził, że skoro NFZ wydaje taką decyzję, to znaczy, że ma do tego prawo. Jednak po apelacji udało się wygrać w sądzie okręgowym. – Sędzia zmienił wcześniejszy wyrok, tłumacząc, że prawa pacjenta zagwarantowane konstytucją oraz ustawami są ważniejsze od indywidualnych decyzji NFZ – mówi Kuchta. Argumentował, że ubezpieczony pacjent ma prawo żądać od szpitala świadczenia zdrowotnego, jeśli jest ono ujęte w koszyku świadczeń. Placówka zaś ma obowiązek mu tej pomocy udzielić. Pacjent otrzymał zwrot kosztów leczenia.
Kuchcie udało się osiągnąć sukces już na etapie postępowania zabezpieczającego w innej głośnej ostatnio sprawie. 28-letnia Dorota Zielińska chora na stwardnienie rozsiane walczy o dostęp do leczenia jedynym skutecznym w jej przypadku preparatem. Wytoczyła proces szpitalowi, a sąd wydał precedensowe postanowienie nakazujące leczenie na czas postępowania konkretnym specyfikiem. Jaki będzie ostateczny wynik procesu, nie wiadomo. Szpital odwołał się od decyzji sądu i próbuje udowodnić, że podawany pacjentce lek nie jest odpowiedni – choć wcześniej sam tę terapię popierał. Jednak
tylko tak długo, jak długo Zielińska pokrywała koszty leczenia (8 tys. zł miesięcznie) z własnych środków (część pieniędzy pochodziła ze zbiórek). Ponadto kobieta została de facto uwięziona w szpitalu: lek jest podawany, ale tylko pod warunkiem że chora nie opuści placówki. Dzięki temu szpital otrzyma zwrot pieniędzy od NFZ za hospitalizację. – Moje dobro się nie liczy. Stałam się zakładniczką rozgrywek między szpitalem a funduszem. A lekarze stali się urzędnikami, a nie osobami niosącymi pomoc – mówi Zielińska. Energiczna, drobna blondynka od początku z zapałem walczy o swoje życie. – Takich osób nie jest tak dużo. Dorota ma niesamowitą siłę – mówi Bartłomiej Kuchta. A tej naprawdę potrzeba. Bo sprawy ciągną się latami. W przypadku dostępu do leczenia czas jest niezwykle istotny – pacjent może nie doczekać decyzji sądu.

Mieć czas, żeby walczyć

Dlatego – jak przyznają prawnicy – na proces trzeba mieć nadludzkie siły. Tym bardziej że często pierwszy zapał mija i przychodzi zobojętnienie. Niekiedy to dzieci poszkodowanych dochodzą praw, których odmówiono ich rodzicom – tak jest w sprawie, którą prowadzi Jolanta Budzowska. Pacjentka, która zaskarżyła NFZ i Skarb Państwa w związku z pozbawieniem jej możliwości leczenia onkologicznego, zmarła. Teraz w sądzie walczy jej córka.
Najdłuższa sprawa, którą prowadziła Budzowska, trwała 15 lat – prawniczka przejęła ją w ósmym roku postępowania. Pacjentce podczas diagnostyki podano do rdzenia kręgowego płyn, który spowodował u niej paraliż. Absurdem było to, że od 1 stycznia następnego roku ta metoda diagnostyczna została zakazana, a kobietę badano 30 grudnia poprzedniego roku. – Sąd na szczęście uznał argumenty, że pacjentka nie została zapytana o zgodę na tak ryzykowną i inwazyjną metodę diagnostyczną – mówi Budzowska. Kobieta otrzymała odszkodowanie. Sprawa 17-latka, który został sparaliżowany z powodu braku tlenu, po 10 latach prowadzenia śledztwa prokuratura umorzyła, bo doszło do przedawnienia karalności.
Wiele przypadków – z powodu opieszałości polskich sądów – trafia do Strasburga. W polskich realiach, nawet jeżeli sąd nie odrzucił dowodów przedstawionych przez poszkodowanych, umarza się sprawy z powodu przedawnienia. Wtedy i tak postępowanie cywilne może być kontynuowane. Ostatnio Europejski Trybunał Praw Człowieka przyznał 10 tys. euro odszkodowania kobiecie, której mąż zmarł na skutek błędu medycznego. Zaskarżyła opieszałość sądu i wadliwość postępowania. Sprawę męża z powództwa cywilnego prowadzi w Polsce dalej.
Procesy ciągną się tak długo m.in. dlatego, że biegli potrafią całymi latami nie przedstawiać opinii. Często też są one niepełne i nie wyjaśniają zdarzenia. – Nie ma już jednak czasu na ponowne zaopiniowanie i sprawy są umarzane – mówi Przyborowska. Wtedy pozostaje składanie zarzutów do takich ekspertyz i walka o zmianę zdania przez biegłych. Mecenas Budzowska przytacza historię kobiety, której sprawa została wstrzymana, bo biegły przez dwa lata nie był w stanie przygotować opinii i nie oddawał akt. Choć dowody są mocne. Kobieta została zarażona bakterią przez salową, aby to potwierdzić, wykonano badanie genetyczne bakterii. Jak na razie udało się uzyskać jedynie rekompensatę od Skarbu Państwa w wysokości 10 tys. zł za opieszałość sądu rozpatrującego sprawę, a postepowanie znowu ruszyło. Ile potrwa, nie wiadomo.
Przewlekłość sądowych potyczek to nie wszystko. Choć istnieje już ustawa o prawach pacjenta, nie gwarantuje to równości poszkodowanych z pozwanym, bo ustawa nie dotyczy postępowań sądowych. Przewaga szpitali czy towarzystw ubezpieczeniowych wynika nie tylko z tego, że człowiek występuje przeciw instytucji. To przeciwnik posiada główne dowody, czyli dokumentację medyczną. A koronny dowód w postaci opinii biegłego, najczęściej osoby ze środowiska lekarskiego, jest często bardziej przychylny dla kolegi po fachu niż pacjenta. – Sądzę, że myślenie biegłych skażone jest podejściem: sam mógłbym się znaleźć na miejscu pozwanego – mówi Budzowska.
Nie istnieją przepisy, które próbowałyby tę nierówność zniwelować. A na przykład w sprawach konsumenckich, kiedy występuje się przeciw wielkiej firmie, stworzono odrębne przepisy postępowania sądowego. Dla skarżących pacjentów nie ma taryfy ulgowej. A kiedy proces kończy się przegraną, pozywający ponosi ogromne dla nich koszty. Dlatego poszkodowani często decydują się pójść do sądu, kiedy nabiorą sił. Wtedy może być jednak już za późno, bo po trzech latach sprawa się przedawnia.