Od przeszło 40 lat zajmuje się pan doradzaniem koncernom i rządom, jak przetrwać trudne czasy. Ale z takim kryzysem jak obecny chyba jednak się pan nigdy nie musiał zmierzyć?
Ależ skąd, bywało w przeszłości o wiele gorzej. Krachy, które zostały spowodowane gwałtowną podwyżką cen ropy w roku 1974 oraz 1979, były w moim odczuciu znacznie poważniejsze. Wówczas rozwinięty świat był niewielki: sprowadzał się do Ameryki, Europy Zachodniej i Japonii. I kiedy ceny paliw poszybowały w górę, nie było gdzie przed załamaniem gospodarki uciec, i w efekcie wszyscy ucierpieli. Teraz nie jest tak źle. Owszem, patrząc na sytuację z punktu widzenia pogrążonej w marazmie Europy, sprawy wyglądają nieciekawie. Jednak w przeciwieństwie do tych dwóch krachów i kryzysu z lat 30. XX wieku mamy dziś świat globalny. Dzięki podjętym w ostatnich trzech dekadach rynkowym reformom do grona tych, którzy biorą udział w międzynarodowej konsumpcji, dołączyło miliard osób tworzących obecnie klasę średnią w Chinach, Indiach i Brazylii.
Mimo to Unia Europejskiej wciąż przeżywa największą w swojej historii zapaść. Czy unia walutowa się rozpadnie?
Moim zdaniem nie. Podstawowym problem strefy euro było to, że państwa, które do niej należą, chciały pogodzić to, czego pogodzić się kompletnie nie da: korzyści z posiadania wspólnej waluty z zachowaniem suwerenności narodowej, gdy idzie o politykę budżetową. Naprawienie tej słabości jest trudne, bo wymaga naruszenia sedna tego, co się nazywa tożsamością narodową. Właśnie dlatego rynki finansowe tak długo nie mogą odzyskać zaufania do stabilności unii walutowej. Jednak wraz z przyjęciem paktu fiskalnego zrobiono zdecydowany krok we właściwym kierunku. To da początek bardziej zintegrowanej polityce gospodarczej w całej Unii.
Jednak w 1999 roku także przyjęto podobny Pakt Stabilności i Rozwoju, który zakładał kary za nadmierny deficyt. Tyle że nikt go nie respektował, zaczynając od Niemiec i Francji. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
Bo zjednoczonej Europie śmierć zajrzała w oczy. Przywódcy Unii zrozumieli, że w tej grze stawką jest utrzymanie jedności Wspólnoty. Żarty się skończyły, a Komisja Europejska i Rada UE otrzymały uprawnienia, które moim zdaniem naprawdę pozwolą na wymuszenie dyscypliny budżetowej.
W sporze między Angelą Merkel, która chce dalszego zaciskania pasa, a nowym prezydentem Francois Hollande’em, który apeluje o politykę sprzyjającą wzrostowi, polegajacą przede wszystkim na zwiększeniu państwowych wydatków, staje więc pan po stronie niemieckiej kanclerz?
Każdy system demokratyczny przy wielu korzyściach ma jedną podstawową wadę: skłania polityków do zwiększania, jak tylko mogą, wydatków, byle wygrać kolejne wybory. Europa potrzebuje więc odgórnego mechanizmu dyscypliny finansowej, jeśli chce przełamać kryzys i odzyskać zaufanie rynków. Inaczej się nie da.
W starciu z Merkel Hollande będzie więc musiał dać za wygraną?
Powiem inaczej: ja wierzę, że Hollande z własnej inicjatywy uzdrowi Francję i odniesie sukces tam, gdzie się to nie udało Sarkozy’emu. Przecież kiedy kandydatem lewicy miał być Dominique Strauss-Kahn, nikt nie miał wątpliwości, że będzie dążył on do ograniczenia deficytu oraz długu, a także liberalizacji rynku pracy. To oznacza, że w Partii Socjalistycznej jest wielu ludzi, którzy myślą podobnie jak on. Widzą, że Niemcy, które 10 lat temu były uważane za kraj schyłkowy, zdołały odbudować swoją gospodarkę. A zatem można pójść ich śladem. Przykład kanclerza Gerharda Schroedera pokazuje, że politycy lewicy mogą nawet skuteczniej wprowadzić liberalne reformy gospodarcze, bo są bardziej wiarygodni wobec społeczeństwa i łatwiej im się porozumieć ze związkami zawodowymi. Sądzę, że Hollande z tych atutów skorzysta.
Przywrócić do życia gospodarkę Grecji próbował też socjalista Georgios Papandreu, ale poległ. Czy to z powodu różnic kulturowych między północą a południem Europy?
Czynniki kulturowe mogą rzeczywiście odgrywać pewną rolę, jednak niewielką. Grecja znalazła się w obecnym dramatycznym położeniu przede wszystkim z powodu wad strukturalnych samej unii walutowej. Tanie kredyty pozwoliły na finansowanie projektów rozwoju infrastruktury oraz nieruchomości, które nie miały uzasadnienia ekonomicznego. Ta
10-letnia balanga skończyła się straszliwym kacem. W każdym społeczeństwie na świecie odebranie ludziom raz danych przywilejów jest niezwykle trudne.
To kto jest odpowiedzialny za stan Grecji?
Europa w latach 90. wpadła w pułapkę nadmiernego entuzjazmu do idei zjednoczenia kontynentu. Była przy tym zbyt naiwna. Dodatkowo ogromną rolę na ówczesnym etapie integracji odegrały czynniki polityczne. Prezydent Francji Francois Mitterrand był przerażony zjednoczeniem Niemiec, obawiał się, że Berlin wycofa się z dalszego udziału w integracji europejskiej. Aby tak się nie stało, postanowił wymóc na Niemcach oddanie marki i zgodę na wprowadzenie euro, przez co uzyskałby narzędzie trwałego związania Republiki Federalnej z resztą Europy. Te czynniki – zwłaszcza polityczne obawy Paryża – spowodowały, że plan budowy unii walutowej doznał niezwykłego przyspieszenia, a wielu spraw nie przemyślano.
A więc Grecja, a być może także Portugalia czy nawet Hiszpania, nie powinny były znaleźć się w strefie euro?
Nie mówię tu o wykluczeniu na zawsze, tylko o stworzeniu takiego samego systemu negocjacji i kontroli, przez jaki musiała przejść Polska, zanim przystąpiła do UE. Przecież od obalenia komunizmu do uzyskania członkostwa musieliście czekać aż 15 lat. Turcja czeka już na to pół wieku. Taki sam mechanizm powinien zostać zastosowany przy poszerzeniu unii walutowej.
Mleko się już jednak wylało, a na ratowanie Grecji przed bankructwem kraje Wspólnoty wydały już ponad 250 mld euro. Nigdy w historii nie przeznaczono tak wiele na ratowanie jakiegoś kraju. To nie są zmarnowane pieniądze?
Strategia przyjęta przez Niemcy, i szerzej Unię, wobec Grecji była prawidłowa. Jeszcze rok temu istniało ogromne ryzyko, że bankructwo Aten pociągnie za sobą niewypłacalność Portugalii,
może Hiszpanii i Włoch. Czegoś takiego unia walutowa by nie przetrwała. Należało zatem zrobić wszystko, by tego uniknąć. Dziś rynki finansowe w coraz większym stopniu zdyskontowały bankructwo Grecji i traktują to jako wyjątkowe wydarzenie, które nie musi się powtórzyć w innych krajach unii walutowej. Można więc powiedzieć, że największe ryzyko mamy już za sobą. Ja jednak wciąż wierzę, że Grecja pozostanie w strefie euro. A w sondażach aż 3/4 Greków chce, aby ich kraj pozostał w unii walutowej. Gdy uświadomią sobie, że znaleźli się na skraju przepaści, poprą dalszy program oszczędności.
Nawet jeśli dziś unia walutowa przetrwałaby bankructwo Grecji, to już nie Hiszpanii. Tymczasem zdaniem agencji Moody’s wartość nietrafionych kredytów hipotecznych, które mają na swoich kontach hiszpańskie banki, sięga kolosalnej sumy 300 mld euro. Jak w dobie szybkiej wymiany informacji i zintegrowanych rynków finansowych można było dopuścić do powstania tak ogromnej bańki?
To nie jest wyjątek. W Irlandii wartość złych kredytów jest szacowana na 56 mld euro – proporcjonalnie do gospodarki tyle samo, co w Hiszpanii. Znajduję dla tego trzy wytłumaczenia. Pierwszym jest proces deregulacji rynków finansowych, który rozpoczęli Margaret Thatcher i Ronald Reagan. Banki i fundusze inwestycyjne zdołały dzięki temu zbudować niezwykle skomplikowane i nowatorskie instrumenty finansowe, których mechanizm działania przestał być zrozumiały nawet dla ekspertów. Bardzo trudno było więc ocenić, jaka jest ich realna wartość. Do tego nałożył się pewien efekt psychologiczny: w Hiszpanii powstała iluzja normalności, typowa, gdy gospodarka się rozwija. To charakterystyczne dla mentalności ludzkiej, która zawsze stara się uwierzyć w najlepsze, a złe wiadomości spycha w podświadomość. Wreszcie na powstaniu bańki nieruchomościowej w Hiszpanii korzystało bardzo wielu aktorów, nie tylko lokalnych, ale także z całej Europy, w tym banki niemieckie czy francuskie, w których interesie nie było ostrzeganie kogokolwiek przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.
Wspomniał pan, że proces przełamania kryzysu w Europie będzie wymagał reform strukturalnych i potrwa przynajmniej 10 lat. Czy na miejscu właściciela przedsiębiorstwa starałby się pan stąd wyjechać i przenieść do tych regionów świata, gdzie tempo rozwoju jest większe?
Zasadniczo na rynku działają dwa rodzaje firm. Pierwsze mają charakter globalny: rozwijają się na wszystkich rynkach i koncentrują na tych miejscach, gdzie dynamika ekspansji jest największa. W ten sposób mnożą zyski i budują potencjał. Ale są też firmy znacznie mniejsze, skoncentrowane na rynku lokalnym. Te nie mają wyboru: muszą się specjalizować w zaspokojeniu popytu na towary i usługi krajów Unii. To jednak wcale nie oznacza, że nie mogą się rozwijać. Muszą jednak z ogromną determinacją koncentrować się na rozbudowie przewagi konkurencyjnej, własnych atutów. Inaczej mówiąc, na zwiększaniu udziałów na rynku kosztem konkurencji tak, aby być niezwykle efektywnym. To może przynieść jeszcze lepsze efekty niż ekspansja globalna, bo Europa pozostaje bardzo zamożnym kontynentem z ogromnie chłonnym rynkiem. Są też specyficzne sektory, które w ramach Unii dopiero stosunkowo niedawno zostały otwarte na międzynarodową konkurencję. Jednym z nich są usługi komunalne.
Od 20 lat Polska systematycznie rozwijała się w tempie 2 – 3 razy szybszym niż zachodnia Europa. Dzięki temu osiągnęliśmy poziom około 2/3 rozwoju Wspólnoty. Czy jednak większa dynamika polskiej gospodarki to tylko wynik naturalnego procesu nadrabiania zaległości, czy też Polska ma jednak pewne strukturalne atuty wobec państw starej Unii, dzięki którym może lepiej poradzić sobie w ramach globalnej gospodarki ?
Polska ma wiele takich atutów. Jednym z nich jest odziedziczona po okresie terapii szokowej znacznie większa niż na Zachodzie elastyczność rynku pracy. Innym są wyraźnie niższe podatki, a także dobry system edukacji. No i to, że wciąż nie przystąpiliście do strefy euro. Ale są też pewne pułapki. Jedną z nich może się okazać nadmierne uzależnienie od Niemiec, a nawet sprowadzenie roli Polski do podwykonawcy zachodniego sąsiada. Gdy bowiem koszty pracy w Polsce wyraźnie wzrosną, Niemcy mogą równie szybko przerzucić swoją produkcję do innego państwa, tak jak ją tu wprowadziły, choćby do Turcji. Polska musi więc starać się budować firmy większe, o charakterze globalnym, które byłyby zdolne do ekspansji także na rynkach wschodzących, gdzie jest prawdziwie szybki wzrost. Wówczas będzie mogła w większym stopniu uniezależnić się od marazmu gospodarczego Europy, a obecny kryzys nie będzie już wyglądał z perspektywy Warszawy tak groźnie.
Dziś połowa świata rzeczywiście nadal się rozwija, ale są to kraje w większości nieprzychylne Zachodowi, a ich ekspansja prowadzi do ograniczenia wpływów nie tylko Ameryki, lecz także Europy. Czy Waszyngton i Bruksela popełniły jakieś błędy?
Czy dominacja Zachodu i jego wartości mogła trwać nadal? Moim zdaniem to było nie do uniknięcia. Musimy w tym miejscu zgodzić się co do jednego: nie ma narodów lepszych i gorszych, a jedynie takie, których potencjał rozwoju, inicjatywy, pracowitości jest zduszony, i takie, gdzie ma on sprzyjające warunki rozwoju. Najpierw Deng Xiaoping w Chinach, a potem Michaił Gorbaczow w Rosji i Manmohan Singh w Indiach ten potencjał rozwoju uwolnili. Stąd zmiana układu sił na świecie.
Jednak niezwykły wzrost potęgi gospodarczej Pekinu jest nie tylko zasługą reform Denga. Amerykańskie koncerny, potem też europejskie i japońskie, zaczęły przenosić do Republiki Ludowej produkcję, przekazując Chińczykom cenne technologie oraz kapitał. To bardzo się przyczyniło do zbudowania dzisiejszego potencjału Chin i ograniczenia hegemonii Zachodu. Czy sami nie podcięliśmy gałęzi, na której siedzimy?
Działalność gospodarcza zawsze przesuwa się tam, gdzie czynniki produkcji są najtańsze: czy praca, czy kapitał, czy surowce. Operując na poziomie firm: czy tego chciał, czy nie, GM musiał przenieść produkcję do Chin, bo wiedział, że uczyni to Ford i inni jego konkurenci, a on znajdzie się na przegranej pozycji. Taki mechanizm zadziałał we wszystkich branżach. Ale to nie jest proces, który zatrzyma się na Chinach. Weźmy przemysł stoczniowy: kiedyś to była specjalność Europy Północnej, potem największe stocznie przeniosły się do Japonii, dalej do Korei Południowej, a teraz do ChRL. Jednak kiedy okaże się, że budować statki taniej można gdzie indziej, to i w Chinach stocznie będą zamykane. Już teraz wykorzystanie nowych technologii, w których udział kosztów pracy nie jest tak duży, powoduje, że część produkcji powraca do USA, a w niemieckim dochodzie narodowym produkcja stanowi ok. 30 procent i wcale nie maleje.
Dziś jednak Stany Zjednoczone mają ogromny deficyt handlowy i kolosalny dług 16 bln dol., a ich największym wierzycielem są właśnie Chiny. Część ekonomistów uważa nawet, że USA to dziś „chory człowiek świata”.
Ameryka zachowuje wiele atutów, dzięki którym moim zdaniem przyszłość jej gospodarki rysuje się optymistycznie. To przede wszystkim niezwykle elastyczne regulacje rynku pracy, działalności przedsiębiorstw, należności podatkowych. Dzięki temu USA znacznie łatwiej niż Europa potrafią dostosować się do zmiennych warunków gospodarczych. Drugim plusem jest ogromna władza prezydenta, który może błyskawicznie podejmować decyzje obejmujące cały kraj. Właśnie dzięki temu Amerykanie dużo szybciej i skuteczniej niż Europejczycy zdołali uzdrowić sektor bankowy po załamaniu rynku nieruchomości i wprowadzić nowe regulacje rynku finansowego. Trzeba też ustawić ogrom amerykańskiego długu w kontekście całej gospodarki. Z wielu obliczeń wynika, że zwiększenie dynamiki wzrostu do ok. 3 proc. PKB pozwoli w ciągu 3 – 5 lat na zlikwidowanie deficytu budżetowego i rozpoczęcie procesu spłaty długu. Tak właśnie było w okresie dobrej koniunktury za rządów Billa Clintona. Nawet paraliż amerykańskich instytucji politycznych i trudności w porozumieniu się Republikanów i Demokratów co do planu oszczędnościowego nie mają tak negatywnych skutków dla gospodarki, jak w Europie. Jeśli bowiem w porę Kongres nie ustali nowych limitów długu, automatycznie wygasną niektóre ulgi podatkowe i zaczną być ograniczane wydatki socjalne i te związane z obroną. Dla poszczególnych Amerykanów nie będzie to z pewnością dobra wiadomość, ale dla sytuacji finansowej państwa – tak. Jest jednak jeden problem, który mnie martwi: pojawienie się po wybuchu kryzysu znacznego strukturalnego bezrobocia związanego ze spadkiem w ostatnich dekadach poziomu szkolnictwa. Coraz więcej Amerykanów nie ma wystarczających umiejętności, by uczestniczyć we współczesnych procesach gospodarczych. Stany Zjednoczone muszą więc odbudować poziom edukacji sprzed lat.
Tom Lewis - partner senior w Boston Consulting Group, jednej z największych i najbardziej prestiżowych firm doradczych świata. Pracuje w BCG od 1975 roku.