Joseph Schumpeter miał rację: wraz z rozpadem etosu rodziny musi być coraz więcej singli. To właśnie dzieje się na naszych oczach – mówi DGP Eric Klinenberg, autor książki „Going solo”.

Co jest z ekonomicznego punktu widzenia bardziej racjonalne? Bycie singlem czy założenie rodziny?

Tego dylematu nie da się rozstrzygnąć. Mogę podać równie wiele argumentów za słusznością zarówno jednej, jak i drugiej opcji. Jedno i drugie rozwiązanie może mieć budujący, ale też niszczycielski wpływ na społeczeństwo. Sam jestem żonaty i mam dwoje małych dzieci, ale wcześniej byłem zadowolonym z życia singlem.

Joseph Schumpeter już w latach 40. XX wieku pisał, że singielstwo jest bardziej racjonalne.

Reklama

On nie miał najmniejszych złudzeń, bo jego zdaniem kapitalizm zawdzięcza swoją siłę przede wszystkim temu, że dąży do racjonalizacji każdej dziedziny życia. Również naszego życia prywatnego. Schumpeter przewidywał, że wraz ze stopniowym rozkładem etosu mieszczańskiej rodziny poważny odsetek mężczyzn oraz kobiet wybierze życie w komforcie – życie wolne od nadmiernej kontroli i pełne możliwości korzystania z całej palety alternatyw – a odrzuci trudy i znoje związane z zakładaniem rodziny. Dlatego uważał, że społeczeństwo oparte na zasadach nowoczesnego kapitalizmu musi nieuchronnie zmierzać w kierunku społeczeństwa z dużym odsetkiem singli. Dziś możemy stwierdzić, że miał nosa, bo właśnie to dzieje się na naszych oczach. Singielstwo nie jest już dziś żadną aberracją. Stało się pełnoprawną alternatywą wobec życia rodzinnego.

Ta alternatywa istniała przecież zawsze.

Istniała jednak olbrzymia kulturowa presja przeciwko singielstwu. „Nie jest dobrze, by mężczyzna był sam” – czytamy na początku Starego Testamentu i nieprzypadkowo to właśnie w tym zdaniu po raz pierwszy pojawia się w Biblii wyrażenie, że coś nie jest „dobre”. Arystoteles pisał, że osoba żyjąca osobno i samowystarczalnie musi być albo bestią, albo bogiem.

Nieprzypadkowo przez wieki używano izolacji jako dotkliwej kary za postępowanie niezgodne z przyjętymi normami. Nawet średniowieczni mnisi oraz pustelnicy, choć żyli z dala od świata, to jednak nie sami, lecz w małych zakonnych społecznościach. Przyczyny tego antysingielskiego nastawienia tkwiły w nas głęboko, np. biologowie ewolucyjni dowodzą, że życie w grupie, choć związane z uciążliwościami, zapewnia jednak największe szanse na zdobycie pożywienia, znalezienie schronienia oraz spłodzenie i wychowanie potomstwa.

To przekonanie trwało bardzo długo. Jeszcze w sondażu z roku 1957 ponad połowa amerykańskich respondentów odpowiedziała, że ludzie świadomie decydujący się na singielstwo są „chorzy”. Do lat 60. XX wieku ludzie żyli w grupach. Nie ma w historii ludzkości momentów, gdy tak wielki odsetek populacji żył samotnie przez dłuższy okres czasu tak jak obecnie.

Co się stało?

Nastąpiła po prostu nienotowana wcześniej w dziejach naszej cywilizacji singielska rewolucja. W roku 1950 ok. 22 proc. dorosłych Amerykanów żyło samotnie – było ich wtedy ok. 4 milionów. Jednoosobowe gospodarstwa domowe tworzyli głównie mężczyźni o imigranckim pochodzeniu, którzy pracowali fizycznie w tak niegościnnych regionach Stanów Zjednoczonych, jak Alaska czy Newada.

Dziś singlami jest już sporo więcej niż 50 proc. dorosłych Amerykanów, czyli 31 milionów obywateli kraju. Taki styl życia cieszy się największą popularnością w największych obszarach metropolitalnych, jak Waszyngton, Los Angeles, San Francisco czy Nowy Jork. W Europie zjawisko singielstwa sięga jeszcze głębiej. W Szwecji, Norwegii, Finlandii czy Danii aż 40 – 45 proc. wszystkich gospodarstw domowych składa się z jednej osoby. Odsetek singli rośnie w szybkim tempie także w krajach rozwijających się. W ciągu jednej tylko dekady 1996 – 2006 globalna populacja singli skoczyła o jedną trzecią: ze 153 milionów do 202 milionów ludzi.

Każda rewolucja ma zawsze tę głębszą iskrę, która prowadzi do wybuchu.

Pisząc książkę, pytałem moich rozmówców, dlaczego wybrali drogę singielstwa. Dominująca odpowiedź brzmiała: możemy sobie na to pozwolić, bo nas na to stać. Dlatego fenomen singielstwa wiąże się w pierwszym rzędzie z powstaniem zachodniego państwa dobrobytu w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. Razem z nim ludzie zyskali możliwość budowania życiowego bezpieczeństwa w oparciu o coś innego niż tylko rodzina. Kiedyś małżeństwo było jedyną drogą do osiągnięcia stabilności i bezpieczeństwa, teraz już nie jest.

Zwłaszcza dla kobiet.

W większości społeczeństw krajów rozwiniętych odsetek pracujących kobiet skoczył między rokiem 1950 a 2000 z zaledwie 30 proc. do ponad 60 proc. Emancypacji finansowej towarzyszyła zmiana natury związku kobiety i mężczyzny. W Ameryce liczba rozwodów rosła powoli, ale stale od połowy XIX wieku.

Jednak dopiero w latach 60. XX wieku ich liczba dosłownie eksplodowała: w roku 1950 rozwiodło się 385 tysięcy par. Dwie dekady później rozwodów było już 700 tysięcy rocznie, w roku 1980 już 1,2 miliona. Dziś jeszcze więcej. Brytyjski socjolog Anthony Giddens twierdzi, że po osiągnięciu ekonomicznej niezależności pary zaczęły szukać „czystego związku”. Było to zja

wisko podobne do odejścia od parytetu złota w międzynarodowym systemie finansowym – stabilność małżeństwa stała się kursem płynnym, którego wahania zależą od aktualnych wydarzeń między małżonkami, a nie od kotwicy zarzuconej raz a dobrze w momencie stanięcia przed ołtarzem.

Emancypacja finansowa to chyba jednak nie wszystko?

Swoje znaczenie miała też rewolucja komunikacyjna. Nieprzypadkowo eksplozja singielstwa nakłada się na czas, gdy do powszechnego użytku weszły takie sprzęty, jak telefon czy jeszcze bardziej, telewizor, a w końcu internet. Ten proces trwa nadal. Blogi, serwisy wideo czy portale społecznościowe dają nam coraz to nowe możliwości prowadzenia bujnego życia towarzyskiego bez konieczności dzielenia z kimś swojego życia. Jeszcze bardziej frapująca była rewolucja urbanizacyjna. Singielistwo nie byłoby możliwe bez wielkich miast.

Dlaczego?

Single nie byli początkowo niczym innym jak subkulturą. Zbiorem jednostek, które chcą żyć inaczej, niż przewiduje dominujący wzorzec. A nie ma lepszego miejsca do rozwoju subkultur niż metropolie. Panująca w nich anonimowość pozwoliła singlom uciec przez presją i kontrolą ze strony tradycyjnych struktur, takich jak rodzina, Kościół czy wspólnota sąsiedzka.

W wielu szybko rozwijających się wtedy miastach powstawały dzielnice w naturalny sposób przyciągające singli. W Nowym Jorku z przełomu XIX i XX wieku było to np. Greenwich Village, gdzie azyl znalazło wielu samotnych z wyboru, którzy nie mieli ochoty być określani jako starzy kawalerowie czy stare panny.

Co było dalej?

Początkowo singlowski styl życia uchodził za ekstrawagancję dostępną tylko garstce oryginałów. Decydowali się na niego tacy dziwacy, jak XIX-wieczny filozof Henry David Thoreau, który na dwa lata zamknął się w chacie w leśniej głuszy. W XIX wieku w Nowym Jorku czy Londynie istniało stowarzyszenie zatwardziałych kawalerów, którzy opóźniali moment założenia rodziny oraz kultywowali wspólne przyjemności w specjalnych klubach tylko dla gentlemanów. Dotyczyło to jednak tylko stosunkowo wąskiej grupy najlepiej sytuowanych. Do powszechnej świadomości singielistwo zaczęło przebijać się dopiero w latach 60. dzięki kulturze masowej.

Tajemnica rynkowego sukcesu magazynu dla mężczyzn „Playboy” polegała na umiejętności wczesnego dostrzeżenia tych trendów. Jego twórca Hugh Hefner skierował do swoich czytelników wyjątkowo prosty przekaz: chcesz pozostać prawdziwym mężczyzną? To jak najszybciej zapomnij o domku na przedmieściach, kontrolującej żonie, wróć do miasta, kup wygodne mieszkanie. I napełnij je luksusem, który będzie służył tobie i tylko tobie: markowymi alkoholami, sztuką nowoczesną, fajnymi ciuchami, sprzętem stereo, skórzanymi meblami, wielkim łóżkiem, licznymi pięknymi kobietami, które mają jedną podstawową zaletę – nie są twoją żoną. U kobiet singielistwo manifestowało się poprzez nowy typ emancypantki: ostrej dziewczyny, która nie jest od nikogo zależna i wszystko zawdzięcza sobie. Atrybutem singli stało się własne mieszkanie. Ku uciesze sektora budowlanego, który z kolei był kołem zamachowym całej gospodarki.

Powiedział pan na początku, że singielska rewolucja nie jest ani zła, ani dobra dla społeczeństwa.

Bo nie jest. Nie można powiedzieć, że singielstwo jest czymś złym. Można oczywiście znaleźć niezliczoną liczbę książek załamujących ręce nad tym, jak fatalne w konsekwencjach jest to zjawisko. Jak prowadzi do zapaści demograficznej, sprawia, że człowiek staje się bardziej mobilny i nigdzie nie zapuszcza korzeni, co z kolei nie służy tworzeniu lokalnych społeczności. Zawsze tak było, a zwłaszcza w purytańskiej Ameryce.

Już w XIX wieku drukowano u nas broszury ostrzegające, że samotne życie sprawia, że mężczyźni stają się samolubni oraz podatni na rozbuchane impulsy, a kobietom żyjącym w pojedynkę przypisywano cierpienia na depresję oraz histerię. Równie dobrze można jednak wskazać, jak bardzo singielska rewolucja wzbogaciła świat, w którym żyjemy.

Na przykład?

Singiel to bardzo dobry konsument. Częściej niż osoby zamężne spotyka się z przyjaciółmi i więcej inwestuje w siebie – napędzając tym samym sektor usług. Statystyki pokazują również, że single dużo częściej pożytkują swoją energię poza domem, angażując się w życie swojej dzielnicy czy miasta. W ten sposób powstaje bardzo cenny kapitał społeczny. Trudno też nie zauważyć, że dziś dużo łatwiej uciec z nieszczęśliwego związku niż pół wieku temu. To dobra wiadomość zwłaszcza dla kobiet, dla których złe małżeństwo mogło stać się prawdziwym więzieniem.

Poza tym dziś wiemy np., że kultura singli nie jest bynajmniej mniej ekologiczna niż rodzina, przed czym ostrzegało wielu ekspertów. To prawda, że dwie osoby żyjące samotnie w dwóch mieszkaniach konsumują w sumie więcej energii, niż gdyby mieszkały pod jednym dachem, ale z drugiej strony świat singli to małe mieszkania w centrach miast, a nie wielkie i energożerne domy na obrzeżach, do których trzeba na dodatek dojechać samochodem.

Kraje, w których jest najwięcej singli, niekoniecznie też muszą mieć problemy z demografią. Szwecja, gdzie ok. 60 proc. gospodarstw domowych składa się z jednej osoby, są w czołówce zachodnich państw pod względem dzietności.

Wyliczając te argumenty, chcę powiedzieć tylko tyle: rodzina nie jest po prostu rozwiązaniem dla każdego. Ci, którzy zdecydowali się żyć inaczej, niekoniecznie zasługują na naszą pogardę i obkładanie ich społeczną anatemą niczego dobrego nam nie przyniesie.

Jak będzie z singielstwem w przyszłości?

Zjawisko będzie się tylko pogłębiać. Singielstwo szerzy się już w krajach rozwijających, takich jak Chiny, Indie czy Brazylia. Nie ma też co oczekiwać, że na Zachodzie pojawią się odwrotne trendy. Mechanizmy nowoczesnej gospodarki są pod względem zimne i nieubłagane. Podczas rozmów w singlami, zwłaszcza młodymi osobami, zwykle pada argument: nie mam czasu na rodzinę, bo muszę pracować. To nie przypadek.

Współczesny młody pracownik jest świadom tego, że coś takiego jak kontrakt społeczny pomiędzy pracą a kapitałem już nie istnieje. Pracodawca rzadko daje nam gwarancje zatrudnienia, zwykle twierdzi, że o wszystkim decyduje bezlitosny rynek. Musimy więc nie tylko pracować, ale cały czas inwestować w siebie: zdobywać nowe umiejętności, demonstrować wszechstronność, być gotowym do szybkiej zmiany miejsc, budować sieć kontaktów, dbać o reputację.

To wszystko kosztuje dużo czasu oraz energii. Wiele nowych kreatywnych firm działa jeszcze bardziej zaborczo. Ustawia w pracy stół pingpongowy, wygodne sofy i chce, by pracownicy czuli się w biurze jak w domu. Zaciera w ten sposób granicę pomiędzy życiem zawodowym a prywatnym. W praktyce cierpi na tym najbardziej to drugie.

Może zmieni to obecny kryzys? Często słyszymy, że w czasie dekoniunktury ludzie szukają azylu przede wszystkim w rodzinnym kręgu.

Jest dokładnie odwrotnie. Statystyki pokazują, że od wybuchu recesji coraz więcej ludzi żyje samotnie. Kryzysowy czas dla gospodarki to jednocześnie fatalny okres dla małżeństw. Młodzi ludzie nie chcą się wiązać, bo nie mają widoków na stałą pracę za rozsądną pensję.

Osoby w średnim wieku częściej się rozwodzą z powodu ekonomicznego stresu, który zawsze towarzyszy recesji – bo nie stać ich na utrzymanie dotychczasowego poziomu życia. Starsi wegetują samotnie, bo nikt nie ma dla nich czasu. To, co dzieje się dziś w USA, znamy doskonale z innych bogatych krajów. Podobnie było przecież się w Japonii podczas tzw. straconej dekady lat 90. Właściwie tylko dwie rzeczy mogłyby zatrzymać rozwój singielstwa.

Jakie?

Koniec państwa dobrobytu. Gdyby wspólnota przestała dostarczać opiekę zdrowotną, nie lansowała budownictwa socjalnego albo gdyby nagle zniknął transport publiczny. Ludzie nie mieliby wyboru. Musieliby znowu oprzeć się na rodzinie.

A drugi?

Recesja, z którą mamy dziś do czynienia, musiałaby przerodzić się w długotrwałą głęboką ekonomiczną depresję. Gdyby koszty samotnego życia gwałtownie wzrosły, a bezrobocie zwiększyło się do tego stopnia, że ludzie nie mogliby sobie pozwolić na singielstwo. Oba te rozwiązania wydają się scenariuszami dość apokaliptycznymi.

I tak źle, i tak niedobrze.

Właśnie dlatego nie ma sensu singielistwa ani szczególnie promować, ani demonizować. On jest po prostu faktem i będzie towarzyszył naszym społeczeństwom w bliskiej i dalekiej przyszłości. Jedyne, co można i trzeba zrobić, to zmienić w tym kierunku naszą politykę publiczną.

W jaki sposób?

Państwo powinno przemyśleć na nowo swój stosunek m.in. do polityki mieszkaniowej. W Ameryce przez cały okres powojenny, aż do obecnego kryzysu, władze promowały budownictwo domków jednorodzinnych z ogródkiem na przedmieściach. Czas pomyśleć o mieszkaniach dostosowanych do potrzeb singli, a więc apartamentów położonych bliżej centrum miast, w których jest mniej przestrzeni prywatnej, a więcej części wspólnych. Plany rozbudowy takich mieszkań podjęły już władze Nowego Jorku i San Francisco. To krok we właściwym kierunku i jestem pewien, że pójdą za nimi następne miasta.

Wzorem powinna być dla nas Europa, która ma na tym polu o wiele więcej doświadczeń. W krajach takich jak Szwecja już w latach 30. XX wieku grupa architektów i działaczy społecznych, takich jak późniejsza laureatka pokojowej nagrody nobla Alva Myrdal, budowała tzw. kolektywy. Były one skrojone w sam raz na potrzeby singli – zwłaszcza samotnych kobiet. Prócz niewielkich mieszkań integralną częścią każdego budynku były punkty usługowe: kuchnia, pralnia czy przedszkole. To droga, którą pójdą w XXI wieku wszystkie singlizujące się społeczeństwa. Zwłaszcza że Zachód się starzeje, a życie w pojedynkę to cecha charakteryzująca nie tylko ludzi młodych, ale – o czym często zapominamy – również starszych. Co gorsza – dla starszych jest ono nierzadko dużo bardziej dotkliwe.

Takie projekty będą pewnie bardzo kosztowne. Czy zadłużone zachodnie społeczeństwa będą potrafiły je udźwignąć?

Trzeba pamiętać również o tym, że tego typu przedsięwzięcia to także inwestycja, która ma duże szanse się zwrócić. Niedawno w Seattle przeprowadzono bardzo ciekawy eksperyment mieszkaniowy. Miasto zaoferowało grupie bezdomnych, którzy mieli poważne problemy z alkoholem, miejsca w lokalach socjalnych. Okazało się, że konsumpcja alkoholu w tej grupie znacząco spadła i to nawet bez szczególnie zdecydowanego forsowania prohibicji. To nie koniec.

Eksperci z lokalnego uniwersytetu wyliczyli, że projekt przyniósł stanowemu budżetowi wymierne oszczędności: bezdomni rzadziej trafiali na ostry dyżur, do więzienia czy przytułku. Po roku w przeliczeniu na osobę budżet oszczędził 42 tys. dolarów, podczas gdy wydatki związane z zapewnieniem lokali socjalnych wyniosły tylko 13 tys.

Jeśli na tym polu się udało, to dlaczego miałoby się nie udać z inwestycjami w infrastrukturę przeznaczoną dla samotnych rodziców czy osób starszych? Ich ponowne wciągnięcie do społeczeństwa może nam wszystkim przynieść wymierne korzyści.

Eric Klinenberg profesor socjologii na Uniwersytecie Nowojorskim. Popularność jego książek wykracza jednak daleko poza świat akademicki. Jego pierwsza publikacja „Heat Wave” („Fala gorąca”) opisująca społeczne konsekwencje tragicznych (ofiary śmiertelne) upałów w Chicago w roku 1995 zdobyła liczne nagrody literackie. Wydana w 2012 roku „Going Solo” („Samemu”) to jego najnowsza praca