Wojna w Europie dobiegła końca, ale na Dalekim Wschodzie oblężenie Japonii trwało w najlepsze, a każdy dzień przynosił stronom wielkie straty. Na przełomie lipca i sierpnia 1945 roku do Poczdamu zjechali przywódcy wielkiej trójki: Henry Truman, Winston Churchill (pod koniec obrad zastąpił go Clement Attlee) i Józef Stalin, chcieli jak najszybciej zmusić Tokio do kapitulacji. Uzgodnione przez nich ultimatum zostało więc poparte groźbą: jakakolwiek negatywna odpowiedź wywoła „natychmiastowe i całkowite zniszczenie” przeciwnika.
– Mokusatsu – powiedział premier Japonii Kantaro Suzuki, gdy na specjalnej konferencji reporterzy zapytali go o reakcję na ultimatum. W tym czasie w cesarskim pałacu wciąż jeszcze trwały dyskusje na temat tego, jak odpowiedzieć na wezwanie do złożenia broni. Słowo, którego w tamtej chwili użył szef japońskiego rządu, wywodzi się od „ciszy” i „milczenia”. Ma jednak wiele znaczeń, a Suzuki chciał najprawdopodobniej powiedzieć, że „jeszcze powstrzymuje się od komentarza”. Ale reporterzy, którzy tamtego dnia chłonęli każde jego słowo, inaczej zrozumieli jego odpowiedź: w depeszach podali, że Tokio uznało propozycję aliantów za „niewartą komentarza”.
W Waszyngtonie nikt nie zamierzał wdawać się w językowe rozważania na temat tego, co rzeczywiście powiedział japoński premier. Decyzja zapadła w ciągu dziesięciu dni. 6 sierpnia amerykańska superforteca B-29 z bombą atomową wystartowała z wyspy Tinian i skierowała się nad Hiroszimę.

Mapa czy księga czasu

Reklama
Minęło ponad 60 lat od tych wydarzeń, a okazuje się, że niewiele się zmieniło. Nadinterpretacja czy fatalne tłumaczenie wciąż mogą stać się casus belli. Kilka lat temu irański prezydent Mahmud Ahmadineżad zapowiedział „wymazanie Izraela z mapy”, co odebrano jako groźbę nuklearnego ataku Teheranu. Reakcja łańcuchowa, którą uruchomiły doniesienia o groźbie, nie tylko podniosła temperaturę negocjacji dotyczących irańskiego programu atomowego (którego militarnego charakteru jednoznacznie nie potwierdzono do dziś), ale też doprowadziła do sytuacji, w której Izrael grozi nalotami prewencyjnymi na ośrodki atomowe swojego adwersarza.
A co rzeczywiście powiedział Ahmadineżad? Sami Irańczycy przekonywali w rozmowie z DGP, że słowa polityka z Teheranu były łagodniejsze: miał wyrazić „nadzieję”, że „Izrael zniknie z kart księgi czasu”. Podkreślali, że nic w przemówieniu prezydenta – w wygłoszonym w charakterystycznym dla języka perskiego kwiecistym stylu – nie wskazywało na to, by miało do tego dojść za sprawą irańskich sił zbrojnych, nie mówiąc już o bombie atomowej czy w ogóle przemocy. Jeśli tak było naprawdę, to wówczas slogan ten nie odbiegałby zbytnio od retoryki innych przywódców państw muzułmańskich w regionie – również tych, którzy są sojusznikami Zachodu. Problem w tym, że od tamtej pory fraza o „wymazaniu Izraela” wywołała już wiele ripost obu stron i w tej chwili nie ma już żadnego znaczenia, co powiedział, a czego nie powiedział Ahmadineżad.
Przed podobnym scenariuszem może uchronić jedynie błyskawiczna reakcja: dwa lata temu służby szefa ONZ musiały ratować pryncypała z opresji, gdy AFP przekręciła jego wypowiedź dotyczącą Sudanu. W depeszach zacytowano słowa Ban Ki-muna: „Będziemy ciężko pracować nad tym, by uniknąć możliwej secesji [Sudanu Południowego]”. Wśród Sudańczyków z Południa zawrzało – według nich Ban wyszedł z roli niezaangażowanego gwaranta porozumień pokojowych w tym afrykańskim kraju. Bombardowani sprostowaniami reporterzy w końcu musieli wprowadzić poprawkę. W ostatecznej wersji słowa sekretarza brzmiały – „Będziemy bardzo uważnie pracować nad tym, by nie było żadnych negatywnych konsekwencji wynikających z potencjalnej secesji”.
Czy kontrowersjom wokół takich wpadek należy się dziwić? Tak i nie. Tłumacze zgodnie powtarzają, że przekłady ustne to najtrudniejszy kawałek chleba w tej branży. – Rola tłumacza w rozmowach jest wieloraka – podkreśla w rozmowie z DGP Małgorzata Dembińska z biura Lingua Lab. – Jest pośrednikiem, ale też czasem musi przekazywać myśli którejś ze stron w taki sposób, by dobrze wypadła w oczach strony przeciwnej albo by jakieś słowa nie zostały odczytane jako zniewaga – mówi. – Często bywa tak, że gdy ktoś mówi szybko, tłumacz nadąża z przekładem w 70 – 80 procentach – dorzuca z kolei Izabela Wróblewska z Biura Tłumaczeń MIW. Za dosyć trudnych partnerów uchodzą choćby polscy politycy: tłumacze skarżą się, że ich wypowiedzi zawierają wiele słów i retorycznych sformułowań, za to niewiele konkretów. Kwiecistość języka może się wydawać mówiącemu zabawna albo, w jego przekonaniu, podkreślać wyrafinowaną myśl przewodnią, ale w praktyce tłumacz, napotykając takie kwiatki, zwyczajnie je pomija.

Masz laktację?

Jednak gdy finałem przekładu jest umowa międzynarodowa, nawet niuanse mogą mieć daleko idące skutki. W 2008 roku, gdy wspólnota międzynarodowa próbowała zażegnać konflikt między Rosją a Gruzją (Tbilisi próbowało przywrócić kontrolę nad prorosyjską Abchazją), jednym z problemów w doprowadzeniu do porozumienia stron były błędy – czy właściwie rozbieżności – między wersjami językowymi porozumienia. W wersji rosyjskiej zapisano jakoby, że należy zapewnić bezpieczeństwo „dla Abchazji i Osetii Południowej”. W wersjach anglo- i francuskojęzycznej sformułowanie brzmiało „w Abchazji i Osetii Południowej”. Jak skomentował dziennik „Rossijskaja Gazieta”, różnica „zasadniczo zmieniała zawartość dokumentu”.
Z natury rzeczy umowy międzynarodowe są dopieszczone co do kropki. Znacznie gorzej sprawy się mają, gdy chodzi o umowy biznesowe. Z badań międzynarodowego biura SDL International, zajmującego się usługami językowymi, wynika, że osiem na dziesięć ankietowanych przez badaczy firm przyznaje, że ponosi straty ze względu na błędy w przekładach. – A teraz wyobraźmy sobie, że spółka o rocznej sprzedaży rzędu 250 tys. dol. musi pozwolić na to, by zepsuły się owoce morza warte 40 tys. dol., bo źle przetłumaczyła informacje na opakowaniu swoich produktów. To prawdziwa historia – mówi Ivan Vandermerwe, szef biura tłumaczeń SAECULII YK z Tokio, specjalista od przekładów na japoński. – Jestem pewien, że rozumiecie, iż w takiej sytuacji nikt nie napisze analizy waszego przypadku. Co najwyżej napiszą wam nekrolog – kwituje kwaśno.
A takie historie zdarzają się nadzwyczaj często, nawet jeśli ich echa rzadko do Polski docierają. Koreański przewoźnik Korean Air latem reklamował przeloty do Kenii hasłem: „Leć z Korean Air i ciesz się wielką afrykańską sawanną, safari oraz miejscowymi ludźmi pełnymi prymitywnej energii”. Hasło rozpaliło przede wszystkim Kenijczyków, którzy tygodniami ciskali jeszcze gromy na głowy szefów linii lotniczych za przypisany im „prymitywizm”. Z kolei Meksykanów wprawiła w osłupienie firma Dairy Association, mająca za zadanie popularyzację picia mleka. Przetłumaczyła swoje hasło „Got Milk?” na hiszpański w sposób, który można by po polsku ująć – „Masz laktację?”. Osobnym przypadkiem są Chiny: KFC postanowiło wejść na tamtejszy rynek ze sloganem „finger lickin’ good” („dobre, że palce lizać”). Jednak firma tak dobrała znaki spośród 40 tys. symboli chińskiego alfabetu, że wyszło jej „odgryź sobie palce”. Zresztą wycieczki Chińczyków w świat angielszczyzny były równie udane: wiosną firma odzieżowa Abercrombie & Fitch została niemalże wirtualnie zlinczowana na Twitterze po tym, jak jej chiński partner wystawił w internecie przecenione spodnie w kolorze „Nigger Brown”. Okazało się, że to nie pierwszy taki przypadek: za Wielkim Murem pejoratywne określenie „czarnuch” jest pojmowane i tłumaczone po prostu jako „ciemny”.
Na tym jednak żarty się kończą. Firma farmaceutyczna Mead Johnson Nutritionals musiała wycofać ze sprzedaży na rynkach hiszpańskojęzycznych dwa preparaty dla niemowląt po tym, jak okazało się, że ulotka została błędnie przetłumaczona z angielskiego. Jak uznała US Food and Drug Administration, przygotowanie specyfiku według wskazań z hiszpańskiej wersji niosłoby wiele konsekwencji – od arytmii serca po zgon.

Nie ma winnego

Polska też nie jest wolna od grzechów. Dwa lata temu spektakularną wpadką popisał się Urząd Komunikacji Elektronicznej: skarga na Telekomunikację Polską SA z prośbą o uzyskanie zgody Komisji Europejskiej na zmuszenie firmy do obniżenia stawek naliczanych za tzw. wymianę ruchu IP – wróciła z Brukseli z unijną reprymendą. Jak żalili się przedstawiciele UKE, to tłumacz Komisji zawalił sprawę – w przetłumaczonych przez niego dokumentach roiło się od błędów merytorycznych i językowych, zwłaszcza w zakresie specjalistycznej terminologii telekomunikacyjnej.
A to niejedyny przykład z naszego podwórka. Usuwanych długimi miesiącami wpadek nie brakowało w unijnych dokumentach, jakie po akcesji do UE niezwłocznie weszły do obiegu w Polsce. Na stronach internetowych Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej znalazły się wówczas listy błędów w przepisach idące w setki pozycji. Wszyscy zainteresowani przerzucali się oskarżeniami – z jednej strony urząd miał być odpowiedzialny za wybór nieznanego i najwyraźniej niedoświadczonego biura językowego (choć był to polski oddział międzynarodowej firmy translatorskiej), z drugiej – zwycięzcy przetargu najwyraźniej robotę odwalili. Jeszcze w 2010 roku Najwyższy Sąd Administracyjny skarżył się w swoim sprawozdaniu za rok poprzedni na nagminnie pojawiające się nieścisłości w unijnych przekładach prawnych.
Bolesna nauczka poszła w las. Błędów dopatrzono się nie tak dawno choćby w tłumaczeniu umowy ACTA czy wezwaniach do zapłaty kar za wycofanie się Chińczyków z budowy autostrady A2. – Tłumacze popełniają błędy, a ich ilość czy charakter są uzależnione od tego, jak skomplikowane stoi przed nimi zadanie, jak wiele mają czasu na jego realizację i jaka jest cena: jeśli niska, najczęściej nie obejmuje choćby korekty po dokonaniu przekładu – tłumaczy Małgorzata Dembińska.
Błędów nie da się całkowicie wyeliminować – podkreślają wszyscy nasi rozmówcy. Można jednak znacznie ograniczyć ryzyko ich wystąpienia. Trzeba jednak zacząć przywiązywać wagę do tego, kogo wynajmujemy do wykonania przekładu i jak bardzo o decyzji przesądza cena. Czasem bowiem straty przewyższają oszczędności.