Są w Londynie dwa rodzaje sklepów z polską żywnością. Pierwszy to klasyczny polski sklep z polskim sprzedawcą(-czynią), polskimi towarami na półkach, cenami i informacjami o promocjach po polsku, wszystkimi towarami włącznie z pierogami, a nawet kartoflami sprowadzanymi znad Wisły. Drugi to zwykły sklep z żywnością i gazetami, tzw. corner shop, najczęściej prowadzony przez rodziny z południowo-wschodniej Azji, Indii, Pakistanu i Bangladeszu. W tych sklepach, obok sosów curry i kalendarzy z Mekką lub Ganeśem (człowiekiem z głową słonia, hinduskim bogiem pomyślności), wtajemniczeni także znajdą półki z polskimi pierogami. Różnica w biznesowym modelu jest prosta – pierwszy ogranicza się do własnej etnicznej niszy i konkuruje tylko z innymi polskimi sklepami. Drugi przekracza granice i sięga po nowych klientów. Ten pierwszy powstał dzięki brytyjskiej wielokulturowości, ale to ten drugi na niej zarabia.
W publicznych debatach dotyczących wielokulturowości w Europie przeważa ostatnio ton niepokoju, który niekiedy staje się wręcz alarmistyczny. Brytyjski premier David Cameron i kanclerz Niemiec Angela Merkel oświadczyli wprost, że wspierany dotąd przez ich państwa model współistnienia w ich krajach różnych narodów wyczerpał się i że nadszedł najwyższy czas na coś nowego. Wprawdzie w zawoalowany sposób był to atak na szczególne praktyki kulturowe niektórych grup imigrantów z Azji i Afryki, jednak informacja puszczona w świat została uproszczona do minimum: dwa wielkie państwa Europy mają dość imigracji oraz nieintegrujących się cudzoziemców. Mało kto jednak wskazał na podstawowy fakt, iż – abstrahując od tego, że trendów trwających od dekad nie da się odwrócić – imigracja oraz wielokulturowość mocno przyczyniają się do wzrostu PKB.

Paradoks zróżnicowania

Mimo drobnych różnic ekonomiści przyznają, że w dłuższej perspektywie imigracja jest korzystna dla naszych gospodarek. Obcokrajowcy podejmują pracę, której nie chcą się imać rodzimi mieszkańcy, państwa nie łożą na ich wykształcenie (bo z reguły najczęściej przyjeżdżają osoby dorosłe), zaś skala powrotów do ojczyzn obniża koszta utrzymania oraz leczenia imigrantów na starość. Jednak z samą wielokulturowością ekonomiści mają już problem. Teoretycznie bariery w komunikacji i wywoływane przez nie konflikty zwiększają, nazwijmy to umownie, koszta transakcji. Spójrzmy na Afrykę, gdzie właśnie etniczne oraz językowe zróżnicowania uznawane są za jedne z głównych przyczyn nieustannych wojen domowych. A oto koszta transakcji w innej skali: rocznie na opłacenie tłumaczy brytyjskie służby publiczne wydają ponad 100 mln funtów (przy czym sama służba zdrowia pochłania 25 proc. tej sumy).
Reklama
Wśród naukowców nie brakuje głosów, że mocne zróżnicowanie nie sprzyja spójności społecznej. Dowodzi tego choćby Robert Putnam, harwardzki socjolog, autor klasycznych badań dotyczących kapitału społecznego i jego związków z demokracją oraz rozwojem gospodarczym, po analizie 41 społeczności w miastach USA. Twierdzi on, że „w wieloetnicznych społeczeństwach ludzie mają tendencję do przyjmowania strategii żółwia”, zamykania się we własnej grupie, wykazując mniejszą skłonność do pracy społecznej, wolontariatu, a nawet uczestnictwa w polityce. No dobrze, mówią krytycy Putnama i jego kolegów, ale jak do tej tezy mają się takie wielokulturowe miasta, jak Londyn, Nowy Jork, Sydney, Sao Paolo czy Berlin, które na brak dynamiki gospodarczej, społecznej i obywatelskiej nie narzekają?
Przeciwnicy Putnama podkreślają rolę kontekstu: w tym wypadku miejskiego. Inne społeczne efekty ma zróżnicowanie etniczne w małej miejscowości, choćby na naszym Podlasiu, a inne w Kalifornii. Miasta od zarania dziejów – od starożytnego Rzymu, Aten, Mediolanu czasów Borgiów, cesarskiego Paryża czy objętego prohibicją Chicago – pozostają kołami zamachowymi gospodarek, które są z kolei wprawiane w ruch dzięki wieloetnicznemu charakterowi ich mieszkańców.
Scott Page, naukowiec z Uniwersytetu w Michigan, nazywa to paradoksem zróżnicowania. Z jednej strony pluralizm kulturowy zwiększa koszta transakcji, z drugiej generuje o wiele większy potencjał innowacyjności i produktywności. W grupie osób wychowanych w tej samej kulturze, o tych samych normach i wartościach trudniej o kogoś, kto zakwestionuje ustalony sposób widzenia spraw, wymyśli nowe rozwiązanie, skrytykuje współziomków, pomyśli nieszablonowo. To dlatego Londyn, Nowy Jork czy San Francisco to centra innowacyjności w najróżniejszych dziedzinach: od sztuk pięknych po technologie IT. Z kolei ekonomista Richard Florida, pisząc o ogromnej roli klasy kreatywnej (projektanci, artyści, aktorzy, architekci etc.) w życiu miasta, podkreśla, że zróżnicowanie i wielokulturowość są magnesami przyciągającymi kolejne mniejszości w poszukiwaniu realizacji celów ekonomicznych. Inaczej mówiąc, tolerancja i wielokulturowość nadają ton przyjaznemu klimatowi biznesowemu, większemu zróżnicowaniu siły roboczej, a więc innowacyjności, co z kolei bezpośrednio przekłada się na PKB.

Masowa internacjonalizacja

Życie niekiedy wyprzedza teorię. Według opublikowanych w połowie grudnia wyników brytyjskiego spisu powszechnego tylko 48 proc. Londyńczyków uważa się za białych Brytyjczyków (spadek o 10 proc.). W stolicy mówi się 300 językami, a ponad 50 grup etnicznych liczy co najmniej 10 tys. osób. Taki stopień pluralizmu określany jest jako superzróżnicowanie, które wykracza poza znane dotąd modele wielokulturowości.
Nawet w samym Londynie opinia, że taki stan rzeczy to atut miasta, jest podzielana. Jednym z marketingowych argumentów użytych podczas starań o prawo zorganizowania igrzysk było to, iż każda drużyna ma już swoich fanów na miejscu. Zdaniem Institute of Public Policy Research miasto w ogromnym stopniu korzysta z dywidendy zróżnicowania, czyli bezpośredniego przełożenia kosmopolitycznej siły roboczej na marketing i branding produktów na całym świecie. To logiczne. Jeśli firma planuje ekspansję na rynek – dajmy na to grecki czy polski – nie trzeba sprowadzać ekspertów. Są na miejscu.
Schodząc z poziomu makro na ulicę, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zróżnicowanie opłaca się nie tylko City i bankom, lecz także zwykłym ludziom. W mojej dzielnicy, która nie należy do najbardziej wielokulturowych, w promieniu paru kilometrów mam protestancki kościół, do którego uczęszczają wierni z Korei Południowej, norweską szkołę, japońskiego agenta nieruchomości, sklepy z polskim, hinduskim, australijskim oraz ormiańskim jedzeniem, włoskie delikatesy, francuską piekarnię oraz niezliczony ciąg restauracji: tamilską, pendżabską, tajską, chińską, włoską, hiszpańską i japońską.
Zbyt często w debatach na temat wielokulturowości zapominamy, że kultura to także konkretny towar i usługa, którą można sprzedać. Głównie dlatego, że nosi w sobie pierwiastek dla kapitalizmu bardzo atrakcyjny – nowość i odmienność. Wiedzą o tym projektanci mody, artyści, architekci czy muzycy, którzy całymi garściami czerpią z londyńskiego tygla, aby wchłonąć nowe, przetrawić je i sprzedać kolejny produkt. Gdzieś po drodze gubi się oczywiście autentyczność i surowość kulturowej specyfiki – w londyńskim Chinatown nie mieszkają już Chińczycy, bo nie stać ich na tamtejsze czynsze, a słynne niegdyś Banglatown, założone przez Bengalczyków, to teraz wypreparowana dla turystów atrakcja. Niemniej tam, gdzie coś jest skrajnie nastawione na zysk, zawsze pojawia się zapotrzebowanie na autentyczne doznanie odmienności – stąd na obrzeżach Banglatown, poza turystycznym szlakiem, naganiacze podkreślają, że jedynie ich knajpy serwują prawdziwe curry.
Taka konsumpcyjna wielokulturowość generuje masę miejsc pracy, ale może być powierzchowna i bardzo postmodernistyczna – jeśli ograniczymy nasze obcowanie z odmiennością tylko do bezrefleksyjnych zakupów. Ale nadzieję na to, że tak nie jest, daje inny fakt ujawniony dzięki spisowi: najszybciej liczebnie rosnącą mniejszością nie są ani przyjeżdżający za pracą Polacy, ani mieszkańcy ponadmiliardowych Indii, tylko dzieci ze związków mieszanych, bo już w ponad 2 mln gospodarstw domowych jest co najmniej jedna osoba pochodzącą z mniejszości etnicznej. Tu już nie ma mowy o powierzchownej konsumpcji kulturowej. Można za to mówić o masowej internacjonalizacji, dzięki której coraz większa liczba osób ma kontakty w innych krajach, mówi wieloma językami, rozumie odmienne kody kulturowe i swobodnie się w nich porusza.

Pierogi po hindusku

Na gospodarkę i zatrudnienie stan ten przekłada się w sposób bezpośredni. Najlepiej pokazać to na naszym przykładzie. Po wstąpieniu Polski do UE i otwarciu dla nas brytyjskiego rynku pracy na Wyspy przyjechało kilkaset tysięcy zarobkowych imigrantów (według spisu ok. 600 tys.). Wokół polskich skupisk błyskawicznie pojawił się gigantyczny rynek usług: sklepy z żywnością, knajpy, firmy pośrednictwa pracy, transferujące pieniądze, doradcze, transportowe, biura rachunkowe oraz tłumaczeń, gazety, radia, portale. Cały ten przemysł migracyjny zatrudnia tysiące ludzi i generuje milionowe dochody, a jego jedyną racją bytu jest obsługa Polaków. To samo zjawisko dotyczy także innych grup etnicznych. Zdaniem niektórych badaczy małe i średnie biznesy prowadzone przez przybyszów z Azji Południowo-Wschodniej tylko w samym Londynie dają zatrudnienie 200 tys. osób. Mnożąc te usługi przez liczbę poszczególnych grup etnicznych, otrzymamy gigantyczny sektor gospodarki obsługujący owe globalne skrzyżowanie, jakim jest Londyn.
I w tej gotowości do wykorzystania życia na tym globalnym skrzyżowaniu tkwi różnica w dwóch strategiach sprzedaży polskich pierogów. W drugim przypadku właściciel owego corner shopu w zróżnicowaniu widzi możliwość poszerzenia puli klientów. Korzysta z tego, co w socjologii nazywa się siłą słabych więzi, czyli faktu, że w naszej enklawie etnicznej wszyscy zazwyczaj mają te same kontakty i znajomości, więc pula nowych nieznanych możliwości jest mocno zawężona, bo wszyscy konkurujemy o te same zasoby. Natomiast ci, którzy znają kogoś spoza bezpośredniego kręgu grupy, i to nawet bardzo powierzchownie, zyskują przewagę. Właściciel owego sklepu dogadał się najwyraźniej z polskim dostawcą, świadomy, że w okolicy nie ma polskiego sklepu. Zainwestował i zyskał przewagę nad innymi podobnymi sklepami. Nie jest konieczna dogłębna integracja, wystarczy biznesowy kontakt poza granicami własnej grupy.
Być może właśnie w stopniu rozwoju i gotowości do wykorzystania ekonomicznych możliwości, jakie daje wielokulturowość, jest pies pogrzebany. Alberto Alesina z Uniwersytetu Harvarda i Eliana La Ferrara z Uniwersytetu Bocconi przekonują, że nie można mówić o jednolitych efektach wielokulturowości. Ich badania pokazują, że ma ona efekty bardziej negatywne dla mniej rozwiniętych społeczeństw, a pozytywne dla krajów rozwiniętych. W sytuacjach kryzysowych – czego poniekąd jesteśmy świadkami w Grecji – zróżnicowanie może, choć nie musi, stać się zapłonem konfliktu politycznego. Natomiast w pluralistycznych tyglach, jakim jest Londyn – który został przecież założony przez Rzymian – zróżnicowanie posiada własną dynamikę, stając się niezbędnym warunkiem do funkcjonowania miasta, umożliwiając zarówno miliardowe transakcje w City, jak i kupowanie polskich pierogów w hinduskim sklepiku.
Dr Michał P. Garapich, antropolog społeczny, pracownik naukowy i wykładowca Uniwersytetu Roehampton w Londynie.