Obchodzenie nieżyciowych przepisów to objaw kreatywności społeczeństwa. Problem w tym, że nie umiemy wyznaczyć sobie jej granic.
- Jeśli mam ochotę na jazdę motocyklem bez kasku lub na prowadzenie samochodu bez zapiętych pasów, dlaczego prawo mi tego zabrania? Samobójstwo nie jest przestępstwem – pytał Christopher Staughton, brytyjski prawnik, sędzia Hight Court of Justice, członek Privy Council królowej Elżbiety II. Przyznał, że wprawdzie koszty leczenia motocyklistów i kierowców ponosi publiczna służba zdrowia, ale nie powstała ona po to, by chronić ludzi przed szkodzeniem samym sobie. Bo gdyby tak było – cytował przemyślenia doradcy królowej magazyn prawniczy „Ius et Lex” – państwo powinno zabronić też palenia papierosów, picia alkoholu, obżerania się, jazdy na nartach i wspinaczki wysokogórskiej. - Idąc dalej – zabronić należy także uprawiania seksu bez zabezpieczenia. To z pewnością zamknęłoby problem całkowicie – ironizował brytyjski prawnik, tłumacząc, że każdy nowy przepis wydany przez ustawodawcę jest ograniczeniem wolności i powinien być stosowany wyłącznie wtedy, gdy jest to absolutnie niezbędne. Bo nadmiar regulacji, zwłaszcza tych, których nie egzekwuje się z zasady, prowadzi do pogardy dla prawa.
W Polsce już doprowadził. – Przyzwolenie na drobne wykroczenia jest zjawiskiem powszechnym. Panuje przekonanie, że takie zachowanie jest nieszkodliwe społecznie, bo nikomu nie robi krzywdy – przyznaje sędzia Rafał Puchalski z Sądu Rejonowego w Jarosławiu.
Bo jaką krzywdę może wyrządzić przejście na czerwonym świetle, jeśli drogę widać po horyzont i nic nie jedzie – myślą miliony z nas. Po co płacić abonament radiowo-telewizyjny, jeśli politycy mówią, że to bezsensowny podatek. Wielkim sieciom handlowym nie ubędzie, jak posmakujemy między ladami, nie płacąc, orzeszka lub cukierka. Odebrać dziecku szyszkę, którą znalazło w lesie i chce wziąć do domu, bo zbieranie szyszek też jest nielegalne?
Reklama
>>> Polecamy: Młody sędzia orzeka prawomocnie, ale nie zawsze sprawiedliwie
Myślenie magiczne
Przed jurydyzacją naszego życia, regulowaniem przepisami każdej jego dziedziny, swoistą kolonizacją społeczeństwaprzez wszechobecne prawo przestrzegał już ponad 10 lat temu w piśmie adwokatury „Palestra” były rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski.
„Nie można oprzeć się rozczuleniu w obliczu wiary w znaczenie tego rodzaju regulacji, która jest, jak się wydaje, pozostałością myślenia magicznego, gdyż autorom tego rodzaju nowoczesnych zaklęć najwyraźniej zdaje się, że coś w ten sposób załatwiają i zabezpieczają. Jest ona źródłem tych wszystkich instrukcji obsługi, jakie otrzymujemy, od kuchenki elektrycznej począwszy, na korkociągu skończywszy. Współczesny ustawodawca, podobnie jak producenci tych przedmiotów, najwyraźniej uważa, że powinniśmy mieć podobne instrukcje obsługi każdej sfery naszego życia. Ich rezultatem jest jednak przede wszystkim zanik szacunku do prawa – jak pisał W. Churchill: »Dziesięć tysięcy regulacji jest w stanie zniszczyć wszelki respekt do niego«” – słowa Kochanowskiego nie straciły na aktualności. Przeciwnie, wydaje się, że jurydyzacja, o której wspomniał, przekroczyła stany alarmowe.
– Już Cyceron mówił, że nadmiar praw to nadmiar niesprawiedliwości. Polacy są wciąż zaskakiwani nowymi przepisami. Jeden zbędny zastępuje się kilkoma nowymi. Regulujemy to, co świetnie działa – zauważa prof. Marek Chmaj, radca prawny i konstytucjonalista. A jeśli przereguluje się przepisy – dodaje specjalista – ich stosowanie staje się utrudnione. Przejawem pragmatyzmu jest więc ich omijanie, bo społeczeństwo dostosowuje się do zastanych warunków. Przykład? Ograniczenia prędkości w ruchu drogowym. Są zaniżane, bo ustawodawca jakby z góry zakładał, że nikt nie będzie się do nich stosował. A już zupełnym absurdem są przepisy związane z fotoradarami, które mają robić zdjęcia dopiero po przekroczeniu o 10 km/h ustalonego w danym miejscu ograniczenia.
>>> Czytaj również: Utrata prawa jazdy: jak stracić dokumenty nie wsiadając do samochodu
– Politycy tworzą w ten sposób atmosferę przyzwolenia na omijanie zakazów. Bo przecież albo coś jest dopuszczalne, albo nie. Wydaje się, że parlament działa dla osiągnięcia sondażowych korzyści, a stanowienie prawa to dla posłów i senatorów show telewizyjny – mówi wprost sędzia Puchalski. Przypomina, że np. w Anglii obowiązuje prawo zwyczajowe, do którego zmiany wprowadza się na przestrzeni nawet kilkudziesięciu lat. W Polsce takie zmiany następują błyskawicznie, często pod wpływem medialnego wydarzenia. Nie mamy więc poczucia stabilności prawa, a to jest rujnujące dla jego autorytetu. Bez autorytetu nie da się zaś zbudować świadomości społecznej, że regulacje nie są przeciw nam, tylko dla naszego dobra.
Duma z omijania zakazów
– Traktujemy zakazy jako absurdalne, bo nikt nam nie pokazał, że mają sens – podkreśla Andrzej Michałowski z Naczelnej Rady Adwokackiej. I daje przykład powszechnej praktyki składania za kogoś podpisu. To przestępstwo formalne. – Spotykam się z taką reakcją: „Panie, trzeba dać żyć, co to komu szkodzi”. Nikt tym ludziom nie wytłumaczył, że chodzi tu o bezpieczeństwo obrotu, o pewność, że dokument dotarł do danej osoby – zauważa mec. Michałowski, zarzucając państwu, że kuleje z edukacją prawną, stawiając na metodę pałki.
– Zmiana represyjności na edukację zdziała więcej niż kary. Niestety, z mojej praktyki wynika, że np. przy wykroczeniach drogowych zanika instytucja pouczenia przez policję, tylko od razu jest wystawiany mandat – zgadza się z tym sędzia Puchalski. Prof. Chmaj zwraca uwagę na jeszcze jeden niezbędny warunek tworzenia tej dobrej strony świadomości społeczeństwa. To kultura prawna, za którą u nas wciąż ciągnie się martyrologia. – Prawo kojarzy się z uciskiem. Zabory, okupacja, komunizm, całe wieki prawo stanowione było w naszym kraju przez „nich”, obcych, z którymi się nie utożsamialiśmy. Omijanie nakazów było odbierane jako czyn patriotyczny – tłumaczy.
Mec. Michałowski nazywa to nawet ułańską fantazją. Kto z nas – pyta – nie był świadkiem rozmów w gronie przyjaciół, na których przechwałki, jak to komuś udało się autem dojechać z Warszawy w Tatry zaledwie w 3,5 godziny, były przyjmowane z bezrefleksyjnym uznaniem. Podobne reakcje występują na wieść, że ktoś miał wypadek, będąc pod wpływem alkoholu. Gdy jest to kierowca obcy, padają nawet żądania kary śmierci, bo przecież pijak za kierownicą to morderca. Gdy jest to ktoś bliski, jesteśmy już wyrozumiali. Zbłądził, miał pecha albo był przemęczony – usiłujemy go usprawiedliwić.
SędziaRafał Puchalski w zawodowej praktyce często spotyka się z przypadkami, że obok pijanego kierowcy siedział jego trzeźwy znajomy. Nie prowadził, choć powinien odebrać kluczyki. – Najgorszy jest ten brak reakcji. W rozwiniętych demokracjach, gdzie świadomość obywatelska jest rozwinięta, ludzie reagują od razu, jak widzą zagrożenie. U nas to donosicielstwo – zauważa. I przytacza jeszcze jeden przykład – piractwa komputerowego i w internecie, gdzie posiadanie nielegalnego oprogramowania czy ściąganie danych, jak muzyka czy filmy, to norma. – To szokujące, że w Polsce panuje powszechne przekonanie, iż nagrania istniejące w sieci są dobrem wspólnym, a kupowanie drogich płyt to działanie irracjonalne – dziwi się Rafał Puchalski.
>>> Czytaj także: Zmiany w ministerstwie sprawiedliwości: Od czego zacznie minister Biernacki
Ale skoro większość tak robi, to choć z reguły wiemy, że popełniamy przestępstwo, mniej boli. Tym bardziej że w sieci z prawem na bakier są właściwie wszyscy. Nawet ci najbardziej znani, jak minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Rok temu opublikował na swoim profilu na Twitterze zdjęcie modelki Natalii Siwiec wykonane przez Piotra Bławickiego, fotoreportera współpracującego z agencją East News. Problem w tym, że nie tylko nie miał prawa do użycia tego zdjęcia, ale nawet go nie podpisał, co stanowiło naruszenie praw autorskich.
– Zatwittowałem do ministra, czy ureguluje kwestie honorarium. Sam był przecież kiedyś fotoreporterem, więc zna zasady. Ale zanim w końcu zapłacił, sugerował, że fotograf jest mu winny piwo za reklamowanie zdjęcia – opisuje przygodę z szefem MSZ Piotr Bławicki. Fotoreporter dodaje, że ministra łatwo jest upomnieć, bo to osoba publiczna, zwykłego Kowalskiego, który kradnie z sieci zdjęcia, dużo trudniej, bo pozostaje właściwie tylko droga sądowa. – Niestety, choć przepisy są jasne, sądy ich nie egzekwują albo są dla sprawców bardzo pobłażliwe. Wyroki nie rekompensują poniesionych strat – zaznacza fotograf.
>>> Polecamy: Utwory osierocone pod lupą Ministerstwa Kultury
– Postępowania karne wszczęte na podstawie zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa naruszenia praw autorskich na mniejszą skalę – dotyczy to głównie początkujących twórców amatorów, mimo oczywistości naruszenia, są niestety często umarzane ze względu na niską szkodliwość społeczną czynu, co nie jest budujące dla osób dochodzących swoich praw – potwierdza praktykę polskich sądów prawnik Anna Kosim.
Wschodnia kreatywność
Znane jest twierdzenie, że nie wysokość kary, lecz jej nieuchronność powstrzymuje od popełnienia czynu karalnego. Tej nieuchronności w wielu przypadkach po prostu się nie odczuwa. – Postępowania karne trwają latami, po tak długim czasie nawet wyrok skazujący nie zaspokaja poczucia sprawiedliwości – przyznaje konstytucjonalista Marek Chmaj.
Poza tym w świadomości społecznej funkcjonuje przekonanie, że kara dosięga tylko maluczkich. Że system represji skierowany jest na słabszych, a sprawcy poważnych przestępstw pozostają bezkarni. – Ja nie okradłem na miliony – takie są reakcje na działania polityków. Moja sprawa jest drobna w porównaniu z postępowaniem X, który ukradł majątek – przytacza wypowiedzi zwykłych ludzi sędzia Puchalski.
To wszystko sprawia, że wybiórczo traktujemy własne poczynania. Postrzegamy swoje decyzje z pozycji subiektywnej, nie zastanawiając się nad całością, a jeśli już tak wyjątkowo czynimy, całość ta jest od razu porównywana do megaprzestępstw. Zjedzenie w trakcie zakupów kilku łuskanych orzechów nie traktujemy jako kradzieży. Nawet o tym tak nie myślimy. A jeśli ktoś nam na to zwróci uwagę, usprawiedliwiamy się, że przecież wielkie sieci handlowe też oszukują, nie płacą podatków albo po prostu im nie ubędzie, bo na nas i tak zarabiają krocie. Tymczasem sieci handlowe tracą krocie na takim zachowaniu klientów. Co więcej, wpisują te straty w strategie działania, bo nie widzą już szans na zmianę naszej mentalności.
Andrzej Michałowski sądzi, że uważany u nas za cnotę brak poszanowania prawa to skutek wspólnego doświadczenia cywilizacyjnego kultur wschodnich – m.in. Rosji i Ukrainy. Bo im dalej na wschód, tym szacunek do prawa słabnie. – Można uznać, że oszukiwanie wpływa na wzrost kreatywności ludzi ze Wschodu, którzy muszą uczyć się lawirować między absurdalnymi przepisami – konstatuje prawnik.
Nazywa to kombinatoryką, w odróżnieniu od kombinowania, które ma negatywne konotacje. – Cywilizacje zachodnie są przejrzałe, zbytnio przejmują się zakazami. Społeczności Kaukazu same sobie stanowią prawo. Reguły tam są bezwzględne, lecz życiowe, więc się ich przestrzega. Zwyczaj reguluje prawo nawet bez państwowości. Ich normy odpowiadają prawodawstwu rozwiniętych państw – opisuje mec. Michałowski.
Problem z Polakami jest taki, że stoimy okrakiem na styku dwóch kultur – zachodniej i wschodniej. Kombinatorykę mamy opanowaną doskonale, ale nie potrafimy ustanowić sobie kulturowych granic i norm. – Nie znamy miary w przekroczeniach. W Anglii też przechodzi się na czerwonym, ale już podatki płacą generalnie wszyscy. Jak ktoś prowadzi samochód w sposób niebezpieczny, inni kierowcy bez zastanowienia alarmują policję – wylicza Michałowski.
Kombinujemy dla siebie
Przyzwolenie na łamanie prawa jest więc dla nas balastem czy sposobem na rozwój? Socjologowie nie pozostawiają złudzeń. Zgoda na kombinowanie, czy też nawet kombinatorykę, rujnuje zaufanie społeczne. Nie ma granicy, która pozwoli przewidywać interakcje społeczne czy gospodarcze. Prowadzi to do naczelnej zasady, że im kto bardziej sprytnym jest kombinatorem, tym więcej zyska. Innymi słowy wygrywa ten, kto lepiej oszukuje. Taki stan wojny wszystkich ze wszystkimi może doprowadzić w skrajnym przypadku do anomii społeczeństwa, jego rozpadu.
– Polacy są jednym z najbardziej zindywidualizowanych społeczeństw w Europie. Ale taki nonkonformizm jest antyrozwojowy. W mikrospołecznej perspektywie przyzwolenie na łamanie prawa często bywa korzystne, lecz w skali makro ma to fatalne skutki – przekonuje Bartłomiej Przybylski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. Tłumaczy, że za obywatelskim nieposłuszeństwem, górnolotnymi hasłami o potrzebie stawiania oporu wobec nieżyciowego prawa, stoi nie dążenie do zmiany wadliwego systemu czy myślenie prospołeczne, ale po prostu korzyść osobista. – Kombinujemy nie dla wyższego dobra, tylko dla siebie – opisuje socjolog.
Powszechność omijania prawa można tłumaczyć czynnikami historycznymi, jednak obarczenie winą tylko ich to zbyt duże uproszczenie. – Postawa oporu wobec narzuconych norm rzeczywiście sięga nie tylko czasów PRL, ale nawet zaborów i Sarmacji. W każdym Polaku drzemie zalążek szlachcica na zagrodzie równego wojewodzie. Lecz choć potocznie mówi się o genach, jest to już wartość kulturowa, mechanizm, który oderwał się od swojej podstawy. Doświadczenia młodych pokoleń nie mają bowiem śladów nakazów narzucanych przez obcego, jak dawniej. Teraz to praktyka, codzienność, pewien wzór kulturowy zmusza nas do takiego zachowania – ocenia specjalista.
Dzisiaj zasada pryncypializmu, np. odmowa wypicia kieliszka wódki przed jazdą samochodem, spotyka się z ostracyzmem. Bo kto nie pije, ten donosi. By zaś stać się nonkonformistą, wcale nie trzeba znać historii. – Działają tu mechanizmy socjalizacyjne, na przykład codzienne obserwacje na ulicy. Dziecko widzi, jak zachowują się dorośli, że godzą się na łamanie zasad, o których sami wcześniej mówili, że są ważne. Do tego dochodzi przekaz medialny, popkultura – tłumaczy Bartłomiej Przybylski.
Taka właśnie socjalizacja przez bezrefleksyjną uliczną obserwację jest wzmacniana osobistym rachunkiem zysków i strat. Jeśli przebiegniemy jezdnię na czerwonym, łamiąc przepisy, mamy stratę – poczucie moralnego uszczerbku. Ale za to nie ucieknie nam tramwaj – to konkretny zysk. Stratę łatwo sobie tłumaczymy, odwołując się np. do jej powszechności czy też bezkarności. Zysk jest zaś najczęściej wymierny – czy to w oszczędności czasu, czy pieniędzy. Rachunek jest prosty: opłaca się naruszać prawo, którego nie rozumiemy albo które uważamy za bezrozumnie restrykcyjne.
– Mamy przeregulowane stosunki społeczne i to postępuje. Będziemy więc łamać kolejne przepisy niedostosowane do naszych potrzeb. To jest tendencja ogólnoeuropejska – podsumowuje prof. Marek Chmaj.
Wspomniany już sir Christopher Staughton radzi pamiętać o słowach prof. Granta Gilmore’a z uniwersytetu w Yale, który napisał, że im gorsze społeczeństwo, tym więcej praw ustanawia. W piekle nie będzie nic więcej oprócz prawa.
>>> Polecamy: System zamówień publicznych: mały poradnik ustawiania przetargów
/>