Wchodzimy w okres coraz bardziej zauważalnego wzrostu optymizmu wśród ekonomistów. To po prostu klasyczny efekt stadnego podejścia do trendów w gospodarce przez globalną drużynę wielbicieli modeli ekonomicznych.
Liczby nie kłamią. Jest nieźle, a szansa, że będzie jeszcze lepiej, jest duża. Dlatego też wraz ze spadkiem postrzegania Europy, jak nazwał to ostatnio prof. Stanisław Gomułka, jako chorej części gospodarki światowej, równie szybko na wokandę publiczną w Polsce wróci sprawa przyjęcia wspólnej waluty. Przed majowymi wyborami do Parlamentu Europejskiego euro jako temat posłuży wszystkim partiom politycznym. Albo jako paliwo do wzniecania antyunijnej histerii, albo jako przykład burzliwej, acz stabilnej i zrównoważonej wizji rozwoju Europy.
Można ten okres debaty wykorzystać do pokazania naszych narodowych interesów, zwłaszcza że strefa euro wciąż tworzy się na nowo.
Z kuluarowych dyskusji wśród ekonomistów, szefów banków i przedsiębiorców wyłania się jedno marzenie związane z uczestnictwem Polski w tym prestiżowym, choć już nie tak pociągającym jak przed 2008 r. klubie. To marzenie nie jest nowe, pojawia się w rozmowach już od kilku lat. W styczniu 2013 r. pisał o nim Ryszard Petru, przewodniczący Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Chodzi o to, aby przekonać unijnych decydentów do rekonstrukcji samego procesu wejścia Polski do Eurolandu. Optymalne dla nas byłoby bowiem przyłączenie się do strefy bez konieczności pozostawania dwa lata w mechanizmie ERMII. Przypomnijmy, że to okres, w którym waluta kraju nie może odchylać się o więcej niż 15 proc. od ustalonego poziomu wobec euro. W praktyce, jeśli waluta umocni się o więcej niż 15 proc., przedział ten jest przesuwany, jeśli zaś się osłabi, całą procedurę trzeba rozpoczynać od początku.
Przykład Słowacji pokazał, że ta upiorna procedura sprzyja nadmiernemu umocnieniu waluty. Kosztuje, i to sporo, co w przypadku o wiele większego rynku walutowego w Polsce byłoby trudne do akceptacji społecznej. Jak i gdzie znaleźć sensowne argumenty wobec wydawania miliardów euro na interwencje walutowe?
Reklama
Co powinniśmy zrobić bądź chociażby rozważyć, szukając właściwej strategii komunikacji z rynkami i Unią Europejską?
Optymalnie byłoby na nowo rozpocząć dyskusję, mówiąc o naszej obecności w strefie, ale i o naszych priorytetach. Nikogo w Unii to nie zdziwi. W końcu tyle nowych pomysłów instytucjonalnych pojawiło się w ciągu ostatnich lat: zaczynając od unii bankowej, a kończąc na możliwych euroobligacjach, że dyskusja o Polsce bez ERMII może się okazać naturalna. Warto to zrobić, nie czekając na koniec kadencji obecnej Komisji Europejskiej, który prawdopodobnie nastąpi w październiku. Sporo w tej kwestii zrobił już Marek Belka, prezes Narodowego Banku Polskiego. Publicznie mówił, że nasz kraj powinien wysłać sygnał, że jest gotowy przyjąć euro, ale bez wchodzenia do ERMII (ostatnio w piątkowym wywiadzie dla Dziennika Gazety Prawnej). Od Marka Belki dużo zależy, ponieważ procedura włączenia waluty narodowej do tego mechanizmu przewiduje wysłanie przez prezesa NBP i ministra finansów wspólnego wniosku do przewodniczącego rady Ecofin (Rady ds. Gospodarczych i Finansowych, stanowiącej Radę Unii Europejskiej w składzie ministrów gospodarki i finansów). Wniosek powinien zawierać proponowany kurs centralny oraz dopuszczalny zakres odchyleń od niego kursu rynkowego.
Należy przypomnieć, co ostatnio o euro mówił Mateusz Szczurek, minister finansów. Podkreślał, że strefa podlega ciągłej przebudowie, która przebiega we właściwym kierunku, ale czasem w zbyt wolnym tempie. Dlatego decyzja o dacie członkostwa Polski w Unii Gospodarczej i Walutowej musi być poprzedzona takimi zmianami w naszym kraju i w strefie euro, które zmniejszą ryzyko narastania nierównowagi i nadmiernych wahań koniunktury. Czy ministrowi Szczurkowi nie chodziło o Polskę w euro, ale właśnie bez ERMII?
Słusznie na łamach Dziennika Gazety Prawnej o wspólnej walucie napisał kilka dni temu prof. Andrzej K. Koźmiński. Według niego nie ulega wątpliwości, że chęć utrzymania przez Polskę pozycji lidera w regionie najszybciej doganiającego kraje starej Unii wymaga jasnego określenia naszej drogi do euro. Warto jednak zaryzykować i głośno mówić na arenie międzynarodowej o naszych wątpliwościach albo po prostu nazwać je próbą zreformowania i przedefiniowania modelu działania Eurolandu. Przecież nam na koniec dnia jako 10-letniemu już członkowi Unii Europejskiej zależy na tym, aby wzmocnić jej klub walutowy, prawda? Ale może na naszych warunkach to się uda.
Bo przecież teraz w dobie postkryzysowego łatania dziur w fundamentach Wspólnoty słynne słowa Marka Twaina – „Life is short, break the rules” – nikogo już nie powinny dziwić. A do nas pasują one jak ulał.