Czy bezrobotny murarz będzie dobrym grafikiem komputerowym? Mało prawdopodobne, ale dla urzędników rozdzielających pieniądze na bezpłatne kursy nie jest to oczywiste.

W bazie szkoleń dotowanych przez Unię dominują zajęcia komputerowe oraz związane z rozwojem kompetencji osobistych.

Wiem, co mówię, bo próbowałam tam znaleźć coś dla siebie. Nie jest to proste, bo dotowane kursy nie są dla wszystkich. Trzeba spełniać kryteria: mieć powyżej 50 lat, status bezrobotnego albo etat w małej firmie, wykształcenie co najwyżej średnie i adres zamieszkania w powiecie, gdzie jest wysoka stopa bezrobocia. Przez tak gęste sito trudno się przecisnąć.

Tacy jak ja, pracujący, z wyższym wykształceniem, z dużego miasta i poniżej pięćdziesiątki są bez szans. Tymczasem organizatorzy szkoleń mają ogromne problemy z rekrutacją kursantów. Wśród tych, którzy spełniają wymogi, nie ma chętnych, a ci, którzy chcą się szkolić, nie mogą być zakwalifikowani, bo nie wypełniają kryteriów. W konsekwencji po kilku miesiącach bezskutecznej rekrutacji niektóre wymagania, np. dotyczące wieku, i tak są obniżane. Skoro tak, to po co ta fikcja? Widać, że szkoleniami dofinansowanymi przez UE nie rządzą normalne prawa rynku, a sztuczne kryteria wymyślane przez urzędników. Efekt jest opłakany – 49 mld zł z Kapitału Ludzkiego, zostało bezsensownie przejedzonych.

Gdyby o unijnych szkoleniach decydowali przedsiębiorcy, większość z nich nigdy nie zostałaby zrealizowana. Pracodawca, który liczy każdą złotówkę, nie kupi przecież ochroniarzowi szkolenia z wizerunku, gdy rozkradają mu firmę. Dobrze więc, że w nowej perspektywie finansowej unijne pieniądze na inwestycje w kadry popłyną bezpośrednio do pracodawców. Jest nadzieja, że zostaną lepiej wydane. Pod warunkiem że urzędnicy nie popsują nowego systemu jakimiś bezsensownymi ograniczeniami, nakazując np. firmom wybierać kursy tylko z określonych branż.

Reklama