Już tylko podpis prezydenta dzieli nas od wejścia w życie od 1 stycznia 2015 r. przepisów, które mają skrócić i poprawić standard leczenia pacjentów onkologicznych. Tylko że im dalej w las, tym więcej drzew, a w zasadzie pytań. Minister zdrowia przekonuje mnie, że ponieważ lekarzom rodzinnym będzie teraz zależeć na wstępnym typowaniu chorych z podejrzeniem chorób nowotworowych, to nie tylko zwiększy się ich wykrywalność, ale również skróci czas oczekiwania na końcową diagnozę. Tylko jakoś trudno mi w to uwierzyć. Chociażby dlatego, że lekarze rodzinni już teraz mają narzędzia, dzięki którym mogą zachęcać swoich pacjentów do profilaktyki w kierunku chorób onkologicznych. Tylko tego nie robią. A chodzi o proste rzeczy. Czy podczas wizyty pytają się np. kobiet, czy samodzielnie badają piersi, kiedy ostatni raz były u ginekologa, wykonywały mammografię czy cytologię? Czy pytają mężczyzn, kiedy brali udział w badaniu w kierunku wykrywania nowotworu jelita grubego? Poza tym co z badaniami profilaktycznymi? W końcu co roku NFZ wysyła zaproszenia do ich przeprowadzenia. Niestety zgłaszalność od lat jest na niskim poziomie. W końcu mamy Narodowy Program Zwalczania Chorób Nowotworowych. Tylko że ten również z winy resortu zdrowia, jak wskazuje NIK, szwankuje.

Więc jak mam uwierzyć, że od stycznia będzie lepiej? No, chyba że chodzi o to, że lekarze rodzinni będą wstępnie stwierdzać raka u wszystkich swoich podopiecznych. Tak na zapas. Wtedy grozi nam gwałtowne zwiększenie liczby zawałowców.