Katastrofa z 11 marca 2011 roku wciąż daje o sobie znać. Zmieniła oblicze kraju diametralnie, od tamtej pory nic nie jest już takie samo. Upadł mit o japońskiej perfekcji, o niezawodnych robotach, lojalnych pracownikach. To wszystko rzecz jasna wciąż prawda, ale nie można jej przyjmować na ślepo. Japońskie produkty stoją na bardzo wysokim poziomie, ale konkurencja nie śpi i inne kraje dążą do doskonałości na własny sposób. Roboty owszem stają się coraz częściej towarzyszami ludzi starszych, docelowo mają zastąpić ich ludzkich opiekunów, jednak nie sprawdziły się jako skuteczne maszyny mogące bezpiecznie posprzątać atomowy bałagan w Fukushimie. Wreszcie załamanie gospodarki wycięto w pień pracę otrzymywaną na cale życie, a służbowa lojalność obraca się przeciwko organizacjom. Dzięki temu, że nikomu nic nie wolno mówić, gdy dochodzi do nawet oczywistych nieprawidłowości, problemy potrafią piętrzyć się tak, że dochodzi do incydentów zagrażających ludzkości.

Po wypadkach sprzed ponad 4 lat Japończycy powołali specjalną komisję, która miała znaleźć przyczyny nieprawidłowości. Po półtora roku prac stwierdzono, że zawiniła mentalność "made in Japan" i ze to społeczeństwo zafundowało sobie taki galimatias na własne życzenie. Wówczas mówili o tym wszyscy, a odradzająca się Japonia już nigdy więcej miała nie kierować się tą samą drogą. Jednak po ponad czterech latach działania, gdy kolejny zespół, tym razem ekspertów z zagranicy, dokładnie z Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (IAEA) opublikował swój raport, nie przejął się nim prawie nikt.

Wnioski agencji brzmiały jeszcze bardziej złowieszczo niż te poprzednie. Japonia miała zbytnio ufać w swoją nieomylność i bez najmniejszych wątpliwości kierować się w stronę ogromnej przepaści. W 2011 roku okazała się nią elektrownia w Fukushimie, przyszłość może przynieść także podobne wypadki.
Okazuje się bowiem, że zapowiadane podniesienie bezpieczeństwa w restartowanych reaktorach to mrzonki. Powrotu do atomu wyczekuje z coraz większą niecierpliwością biznes, który nieustannie lobbuje polityków, by te sprawy przyśpieszyć. Japonia nie chce powiększać długów zaciąganych na poczet kolejnych dostaw surowców energetycznych, których w kraju nie ma. Koncepcje przechodzenia na energię odnawialną, farmy wiatrowe oraz turbiny ustawiane na płytszych partiach wybrzeża są ignorowane. Atom był, sprawdził się, dlaczego zatem nie można do niego wrócić? W końcu nic dwa razy się nie zdarza, a tym bardziej takim perfekcjonistom jak Japończycy.

Pomimo sprzeciwu lokalnych społeczności w sierpniu br. doprowadzono do ponownego otwarcia pierwszego reaktora. Wybrano miejsce z myślą o tym, żeby uchronić resztę kraju, jeżeli coś jednak miałoby pójść nie tak. Elektrownia Sendai znajduje się na południowym krańcu Japonii, na wyspie Kyushu. Otwarcie poszło bez przeszkód, jednak 9 dni po nim woda morska wdarła się do systemów chłodzenia reaktora. System awaryjny zadziałał z opóźnieniem. Po kilku dniach ogłoszono także alarm dla mieszkańców okolicznych miasteczek, ponieważ wulkan Sakurajima położony niecałe 50 km od elektrowni wykazywał poważne oznaki tego, że w każdej chwili może wybuchnąć. Ludzie mieszkający w promieniu 2 km od niego mieli nakaz tymczasowego opuszczenia domów.

Reklama

Jakby tego było mało, w niewiele dalszej odległości od Sendai można doliczyć się 14 wulkanów w ostatnim czasie aktywnych. Kierownictwo elektrowni twierdzi, że aparatura i budynki są w stanie wytrzymać nawet 15 cm wulkanicznego pyłu, jeżeli miałoby dojść do takiego wydarzenia. Optymizm w tym przypadku jest odrobinę bezzasadny (mając w pamięci zaniedbania z Fukushimy) i niepoparty rzeczywistością. Sendai juz w tydzień po restarcie miało problem ze wspominaną wodą morską, która przeciekała do systemu chłodzenia, natomiast wrześniowy tajfun Etau, który zmusił dziesiątki tysięcy Japończyków do tymczasowej przeprowadzki, zakłócił także prace w samej Fukushimie. Prawdopodobnie mógł również rozprzestrzenić skażoną wodę wciąż wydostającą się z uszkodzonych reaktorów.

Pojawiają się coraz ostrzejsze głosy krytyki pod adresem rządu premiera Abe, który zdaje się zupełnie nie dostrzegać problemu. Od miesięcy na ulicach japońskich miast dochodzi do antyatomowych protestów, ludzie chcą, by politycy uszanowali ich los i obawy. Nie chcą mieszkać w pobliżu reaktorów, które wciąż budzą strach, które mogą w każdej chwili okazać się dla nich śmiercionośne. We wrześniu były japoński dyplomata proponował w swoim artykule, by Japonia dobrowolnie zrzekła się organizacji igrzysk olimpijskich w 2020 roku, ponieważ nie uda się ich skutecznie przeprowadzić z Fukushimą straszącą nuklearnym widmem.

Krytykowany jest także plan składowania odpadów nuklearnych w prefekturze Aomori oraz reaktor nowoczesnego typu, tzw. prędki, w ośrodku o nazwie Monju. Przed dwudziestoma laty doszło w nim do poważnego incydentu z wyniku nieszczelnej instalacji chłodzenia. Reaktory prędkie są trudniejsze w utrzymaniu od tradycyjnych, jako chłodziwa używa się w nich ciekłego sodu, który lubi wymyka się spod kontroli. Pomimo kolosalnych kosztów (ponad 165 mln dolarów rocznie za samo utrzymanie infrastruktury) i dużego niebezpieczeństwa związanego z ośrodkiem regulator odpowiedzialny za japońską energię atomową (Nuclear Regulation Authority) zdecydował 4 listopada o zmianie jednostki odpowiedzialnej za Monju i przeprowadzenie dalszych prac nad jego rewitalizacją.

Kompetencje organizacji zajmujących się feralnym ośrodkiem zmieniają się dość często, tak że trudno się w nich połapać. Jednego można być pewnym - japoński system z powodzeniem rozmywa odpowiedzialność za kolejny ewentualny incydent tak skutecznie, że znalezienie winnego będzie niemożliwe. Technologia z Monju miała być lekarstwem na pozyskiwanie energii z atomu w sposób jeszcze bardziej efektywny niż dotychczas, reaktor prędki może bowiem korzystać z paliwa wykorzystanego przez zwykłe elektrownie i dodatkowo odzyskiwać z niego cenny pluton. Wciąż jednak nie udaje zastąpić niebezpiecznego sodu czymś lepszym i bardziej kontrolowanym. Monju straszy i zamiast plutonu generuje kolejne koszty.

Japonia miała celnie strzelać do tarczy pełen ekonomicznych celów. Premier Abe z dumą opowiadał od początku swojej kadencji (czyli od końca 2012 roku) o "trzech strzałach" będących receptą na wszystko, czego nie udało się do tej pory naprawić. Jak na razie poprawy nie widać, problemy się mnożą, dotychczasowe błędy są jedynie utrwalane, a rząd podkopuje zaufanie forsowaniem niechcianych reform wojska. Trudno o gorsze połączenie, ale w końcu i tak Japonia przyzwyczajona jest do warunków ekstremalnie trudnych. Żyje się na pacyficznym pierścieniu ognia, ziemi, która trzęsie się bez ostrzeżenia, w cieniu oraz bardziej aktywnych wulkanów i w obawie przed tsunami, które także nie uprzedza o swoich wizytach. Dlaczego zatem i tym razem miałoby się nie udać?

>>> Polecamy: Chińczycy i Unia wspólnie zarżną przemysł paliwowy? Auta benzynowe przeminą jak bryczki