Związkowcy z elektrowni i kopalń znów najechali Warszawę. Kilka tysięcy wkurzonych działaczy ściągnęło pod siedzibę PGE i resortu aktywów państwowych z żądaniem utrzymania starych bloków węglowych elektrowni w Rybniku i Gryfinie, czyli de facto nie zastępowania ich blokami gazowymi. Dla górniczych działaczy rachunek jest prosty: im mniej elektrowni węglowych, tym mniej trzeba w Polsce węgla, a więc i górników (choć ta zasada niekoniecznie obowiązywała ostatnio nad Wisłą i Rawą), a w konsekwencji – związkowców. Zgroza!
Górnictwo pozostaje od dekad głównym bastionem związków zawodowych: mamy tam nie tylko rekordowo dużo organizacji, ale i działaczy – to bodaj jedyna branża, w której tzw. wskaźnik uzwiązkowienia potrafił przekroczyć 100 procent; to oznacza więcej członków zz niż pracowników (z uwagi na przynależność wielu górników do kilku związków jednocześnie). Podobnie było we wszystkich krajach Europy współtworzących po II wojnie światowej Europejską Wspólnotę Węgla i Stali, gospodarczą kolebkę dzisiejszej UE. Ale dawno się skończyło, a trwa wciąż tylko nad Wisłą.
Związkowcy domagają się, by trwało przez kolejne dekady – w imię bezpieczeństwa energetycznego Polski i Polaków. Poważni (zdawałoby się) politycy utrzymują, że posiadane wciąż zasoby węgla mogłyby być fundamentem polskiej energetyki nawet i przez stulecia. Niektórzy twierdzą nawet, że powinniśmy zrealizować ten plan wychodząc z UE. Podczas warszawskiej demonstracji po raz kolejny usłyszeliśmy (i zobaczyliśmy na transparentach), kto – wedle najbardziej prawicowych związków zawodowych na świecie, fanów wojującego konserwatyzmu z czasów Reagana (a przy okazji – o dziwo – Thatcher) - rzekomo zagraża polskiemu bezpieczeństwu, dążąc do likwidacji górnictwa węgla i węglowej energetyki. Są to:
- Unia Europejska z szaleńczym Zielonym Ładem i zbrodniczym systemem ETS(2)
- Zdradziecki rząd Donalda Tuska chodzący na pasku Unii, czyli Niemców i… Rosjan
Gdyby ktoś chciał na to odpowiedzieć faktami, mógłby przedstawić następujące:
- W ciągu ośmiu lat poprzedzających wstąpienie Polski do UE (1996-2004) wydobycie węgla w Polsce spadło ze 140 mln do 99 mln ton, czyli o 30 proc.
- W ciągu dwóch lat pierwszych rządów PiS (2005-2007) wydobycie spadło z 95,4 mln do 87,4, czyli o 8,4 proc.
- W ciągu ośmiu lat rządów PO i PSL (2008-2015) wydobycie spadło z 83,4 do 72,2 mln ton, czyli o 13,4 proc.
- W ciągu ośmiu lat rządów PiS (2016-2023) wydobycie spadło z 70,4 do 49 mln ton, czyli o 30,4 proc.
- Decyzja o likwidacji bloków węglowych w Rybniku i Gryfinie zapadła w 2020 r., za rządów PiS.
Polski węgiel = bezpieczeństwo i niskie ceny energii? Ależ skąd!
Konkurenci PiS z prawej strony odpowiadają na to, że rządy Tuska (oba) i Kopacz oraz Szydło i Morawieckiego były siebie warte – wszystkie realizowały perfidny plan likwidacji polskiego górnictwa i energetyki węglowej z polecenia złowieszczej Unii. Ta narracja jest w szeregach polskiej prawicy zdumiewająco popularna i poparta wieloma – rzekomo porażającymi – „argumentami”. Niestety, każdy z tych „argumentów” to kłamstwo lub mit.
Bartłomiej Derski z serwisu Wysokienapiecie.pl odpowiada na nie – znowu – FAKTAMI (załączając stosowne infografiki z danymi – z serca polecam jako lód na rozgrzane głowy). Cytuję wprost:
- likwidacja górnictwa w Europie zaczęła się na długo przed powstaniem UE
- tempo likwidacji górnictwa nie zmieniło się nawet o ułamek procenta po wejściu w życie polityk klimatycznych
- szczyt wydobycia Polska osiągnęła w 1979 roku, czyli branża zwija się od 45 lat...
Część krajów zlikwidowała swoje kopalnie zaraz po II wojnie światowej. Ale największy spadek wydobycia w Europie – z 550 mln do 275 mln ton, a więc o połowę - nastąpił w latach 1990-2000, gdy nikt jeszcze o polityce klimatycznej nie mówił. Unijny pakiet klimatyczno-energetyczny został przyjęty w 2008 r. Spektakularny jest przy tym przypadek Turcji, która – przypomnijmy – nie jest członkiem Unii i formalnie nie podlega wymogom Zielonego Ładu i systemowi ETS, a mimo to jej wydobycie węgla od 2008 r. spadało w tempie TRZY RAZY SZYBSZYM NIŻ W POLSCE. Rumunia pożegnała się ze swoim węglem zanim wstąpiła do Unii.
Powód WSZĘDZIE był ten sam: wyczerpanie złóż, które opłaca się eksploatować. W chwili zamknięcia ostatniej kopalni koszty wydobycia w danym kraju były dwa-trzy razy wyższe od ówczesnych cen węgla z importu. I nie dało się ich znacząco obniżyć, przede wszystkim z przyczyn geologicznych. Główny Instytut Górnictwa zwraca uwagę, że polskie (śląskie) kopalnie węgla kamiennego muszą sięgać po węgiel wyjątkowo głęboko – i należą do najgłębszych na świecie. Cześć fedruje węgiel z poziomu co najmniej 1000 m pod powierzchnią, a w należącym do Jastrzębskiej Spółki Węglowej Budryku, jednej z najmłodszych polskich kopalń (w zeszłym roku świętowała 30-lecie), jest to nawet 1290 metrów pod ziemią.
Kto ma choćby minimalne pojęcie o górnictwie, ten wie, że koszty dramatycznie rosną wraz z głębokością. Trzeba pompować wodę, wentylować, zabezpieczyć pokłady przed tąpaniami (a warto pamiętać, że wiele płytszych pokładów eksploatowano w przeszłości – ponad 100 lat temu – półrabunkowo i bez stosowania podsadzki, co zwiększa zagrożenia) i eksplozjami metanu. Temperatury są wysokie, wilgotność jak w dżungli. Praca kombajnów w poszatkowanych złożach na tych głębokościach staje się mniej efektywna, również transport urobku z głębi ziemi rodzi wiele dodatkowych kosztów.
Właśnie to jest, jak wcześniej w innych węglowych potęgach - we Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii – powodem ograniczania wydobycia, a nie żadna tam polityka klimatyczna Unii. Możemy się na tę politykę zżymać, a nawet snuć spiskowe teorie, np. o Niemcach przekupionych przez Rosjan tanim gazem i dlatego likwidujących swoje elektrownie jądrowe oraz forsujących odejście od węgla, ale dziś – prawie trzy lata od rosyjskiej napaści na Ukrainę - głównym motywem transformacji energetycznej w krajach UE jest chęć uniezależnienia się od paliw kopalnych z tego prostego powodu, że już ich w Europie prawie NIE MAMY. Węgiel był podstawą rozwoju i globalnej ekspansji europejskiego przemysłu od początku XIX wieku – ale wykopaliśmy już i spaliliśmy prawie wszystko, co opłacało się w Europie wykopać.
To dlatego od 1990 r. liczba krajów fedrujących „czarne złoto” na starym kontynencie zmalała z 19 do 6, w tym dwóch jako tako liczących się jeszcze w globalnych statystykach (Polska i Ukraina). Z Polska odbywa w tej chwili za dwie trzecie europejskiego wydobycia (nie liczę Turcji, która fedruje w Azji ok. 40 mln ton rocznie, czyli nieco mniej niż my, zużywając jednak sporo więcej).
Bardzo ciekawy – z punktu widzenia Polski - jest przypadek Wielkiej Brytanii. Związkowcy z „Solidarności” znani są z umiłowania konserwatywnych wartości uosabianych swego czasu przez Ronalda Reagana i Margaret Thatcher. Równocześnie – jak powszechnie wiadomo – właśnie legendarna premier Wielkiej Brytanii wypowiedziała górniczym związkom zawodowym największą wojnę w dziejach Zachodu – i wygrała ją. W 1983 r. w Zjednoczonym Królestwie działało 170 państwowych kopalń zatrudniających ponad 190 tys. górników, a w 1990 r., w końcówce rządów Żelaznej Damy, zostały 73 kopalnie z 65 tys. górników. Co najciekawsze – za sprawą optymalizacji i mechanizacji, mimo blisko trzykrotnego spadku zatrudnienia, wydobycie zmalało jedynie o 15 proc. (!)
Cztery lata później fedrowało już tylko 16 państwowych kopalń głębinowych, zatrudniających 8 tys. górników. Potem całe górnictwo sprywatyzowano i niemal do końca kopalnie utrzymywały się na lekkim plusie zatrudniając ok. 10 tys. górników. Pod koniec XX wieku fedrowali oni niemal tyle węgla, ile obecnie 79 tys. górników polskich. Sęk w tym, że zapotrzebowanie na ten węgiel stale malało – z przyczyn przede wszystkim ekonomicznych, ale też ekologicznych. Wzrosło znaczenie gazu i ropy naftowej, potem rozpoczęła się era szybkiego rozwoju OZE. Co istotne, kolejne rządy Zjednoczonego Królestwa musiały przez lata chronić rodzime kopalnie stosując różne zabiegi protekcjonistyczne – co de facto podbijało ceny energii. Nie da się taniej wyprodukować prądu z węgla za 100 funtów niż z importowanego, który da się kupić w dowolnym brytyjskim porcie za 30 funtów.
Nie tylko Wielka Brytania, ale po prostu żaden kraj Europy, także Polska, nie jest w stanie osiągnąć równie niskich kosztów wydobycia, jak kopalnie na obszarach, gdzie dostępne są wciąż przebogate złoża węgla kamiennego blisko powierzchni lub wręcz na powierzchni – te ostatnie można eksploatować odkrywkowo, jak węgiel brunatny w Polsce i w Niemczech. Koszty są wielokrotnie niższe niż w Europie. Porównajmy Polskę i Australię:
• Polska: prawie 79,5 tys. pracowników wydobywa 47 mln ton rocznie; to 590 ton na górnika.
• Australia: 150 tys. pracowników wydobywa 550 mln ton rocznie (w tym 300 mln ton energetycznego), to 3 666 ton na górnika.
W USA statystyczny górnik wydobywa ponad 5 600 ton rocznie, a więc prawie 10 razy więcej niż Polski. W brytyjskich kopalniach, w chwili ich likwidacji, wydajność wynosiła blisko 2 800 ton na górnika.
To dlatego importowany węgiel można kupić w portach ARA (Amsterdam-Rotterdam-Amtwerpia) po ok. 100 dol. za tonę. A koszt wydobycia polskiego jest ponad dwa razy wyższy. I rośnie z przyczyn geologicznych oraz z uwagi na dynamiczny wzrost wynagrodzeń – jeszcze 20 lat temu były one nad Wisłą śmiesznie niskie, co sprawiało, że opłacało się eksportować węgiel, ale dziś już nie są.
Koniec górnictwa w Polsce: to nie Unia, to geologia i 13 razy wyższe wynagrodzenia
• Przez 20 ostatnich lat wynagrodzenia w polskim górnictwie wzrosły z około 400 dolarów do 3 150 dolarów brutto miesięcznie. W ciągu 34 lat III RP wynagrodzenia realne górników wzrosły PONAD 13 RAZY – przy niewiele większej wydajności. A płace stanowią około połowy kosztów wydobycia.
• Przez 20 ostatnich lat śląskie kopalnie musiały zejść z wydobyciem głębiej – z poziomu ok. 600 metrów pod ziemia do tysiąca metrów i więcej. To dramatycznie winduje koszty.
Pytanie do nienawistników antyunijnych: na który z tych elementów polityka UE miała jakikolwiek wpływ?
Realia są dziś takie, że w połowie śląskich kopalń opłacałoby się bardziej unieruchomić pokłady i szyby i handlować na bramie węglem sprowadzonym z Antypodów, Mozambiku, Indonezji, USA, RPA. Można go w Polsce kupić (wedle ARP) za około 500 zł za tonę. Oczywiście, mówimy tu o ilościach dla zawodowej energetyki.
Tu górniczy związkowcy odpowiadają zwykle, że polskie kopalnie sprzedają swój urobek krajowym elektrowniom… taniej niż wynosi cena węgla importowanego. W świetle danych Agencji Rozwoju Przemysłu (ARP), jest to prawda: w listopadzie 2024 r. średnia cena polskiego węgla dla energetyki wyniosła 461,47 zł i była o niemal o jedną trzecią niższa niż przed rokiem. Cena polskiego węgla dla ciepłownictwa wyniosła 511,29 zł i była o ponad jedną piątą niższa niż przed rokiem – mimo wzrostu kosztów wydobycia. Jak to możliwe? Otóż handlowcy naszych spółek węglowych muszą brać pod uwagę ceny światowe (w przeciwnym razie ich towar będzie zalegał na hałdach), a te są, jakie są. W efekcie śląskie kopalnie – bo nie dotyczy to bardzo wydajnej Bogdanki – sprzedają swój produkt zdecydowanie poniżej kosztów. Kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci.
Straty kopalń (przede wszystkim Polskiej Grupy Górniczej) idą w miliardy i tradycyjnie pokryte zostaną z kieszeni podatników. W aż 19 z 34 lat wolnej Polski (1990-2024) polskie górnictwo przyniosło straty. Dochodzą do tego słone koszty finansowania naprawy szkód górniczych oraz górniczych emerytur – przywileje nadane górnikom w zupełnie innej epoce, w 1982 roku w stanie wojennym, wciąż obowiązują, dlatego można przejść na emeryturę w bardzo młodym wieku, bo przed pięćdziesiątką, otrzymując przy tym świadczenie niemal dwa razy wyższe (mnożone razy 1,8) niż wynikałoby z opłaconych składek; notabene te składki też w znacznej mierze finansują podatnicy, bo w chwilach kryzysów spółki węglowe notorycznie wstrzymywały wpłaty do ZUS.
Państwowe spółki węglowe kontynuują przez dekady coś, co można nazwać kompletnym odklejeniem wynagrodzeń od wydajności, produktywności i wyników finansowych. W latach 2021-24 przeciętne wynagrodzenie:
- w gospodarce narodowej wzrosło z 5 662 zł do 7 900 zł brutto.
- w górnictwie wzrosło z 8 900 zł do 12 700 zł brutto; a trzeba pamiętać o „rekompensatach antyinflacyjnych”, które w 2023 r. dostali właściwie tylko górnicy i leśnicy.
I wreszcie – rzekomo najbardziej piorunujący – argument utrzymywania kopalń i ich dotowania przez podatników: ponoć tylko dzięki temu Polska jest bezpieczna energetycznie. Tu znów najlepszym komentarzem będą fakty i suche DANE:
- Od wielu lat dramatycznie brakuje w Polsce tzw. węgla grubego, używanego przez gospodarstwa domowe; rodzime kopalnie produkują go za mało i dlatego musimy go importować – za rządów PiS było to nawet 10 mln ton, a przytłaczająca większość tego urobku pochodziła z Rosji.
- Po wybuchu wojny w Ukrainie „najbardziej polski rząd od II wojny światowej” musiał sprowadzić do Polski – za wiele miliardów złotych – ogromne ilości węgla, ponieważ krajowe kopalnie nie były w stanie zwiększyć wydobycia i uzupełnić braków po nałożeniu embarga na węgiel rosyjski; co ciekawe – na polskim rynku pojawiło się z miejsca wielokrotnie więcej węgla „z Kazachstanu”.
- Po rosyjskiej inwazji na sąsiada ceny węgla z polskich kopalń dla krajowej energetyki w rok PODWIOIŁY SIĘ, zaś dla ciepłownictwa w kilka miesięcy POTROIŁY się. W krytycznym momencie, we wrześniu 2022, u progu kolejnego sezonu grzewczego, było prawie CZTERY RAZY WYŻSZE NIŻ ROK WCZEŚNIEJ.
W czasie globalnego kryzysu energetycznego rząd PiS – poprzez państwowe spółki energetyczne – wysyłał nam do domów „informację”, że za wzrost cen energii elektrycznej i cieplnej odpowiada „unijna polityka klimatyczna” z systemem ETS na czele. Tymczasem ceny unijnych uprawnień do emisji utrzymywały się niemal cały czas na poziomie średnio 80 euro za tonę CO2, zaś we wspomnianym wrześniu 2022 r., gdy polskie kopalnie żądały od ciepłowni ponad 1 500 zł za tonę węgla (wzrost rok do roku o 387 proc.), ceny emisji spadły poniżej 70 euro.
Jeśli ktoś kiedyś spróbuje Was przekonywać, że za dwukrotny wzrost kosztów wydobycia w polskich kopalniach, które W OGÓLE NIE PONOSZĄ KOSZTÓW ETS (piszę tu o czymś skrajnie oczywistym, ale otrzymuję mnóstwo pytań o to!), odpowiada unijna polityka klimatyczna – wyślijcie go do wszystkich diabłów. Bo bezczelnie kłamie.
Możecie mu przytoczyć powyższe dane, choć „wrogowie UE” niekoniecznie chcą się posługiwać liczbami i faktami. Są one dla nich zwyczajnie nieporęczne: z polskiego węgla, nawet bez kosztów ETS, nie da się wyprodukować taniej energii, tak jak kiedyś nie dało się tego zrobić z węgla francuskiego we Francji i brytyjskiego na Wyspach. Te kraje wybrały inne źródła nie dlatego, że ktoś im kazał, albo za sprawą „eko-ideologii”, lecz z przyczyn czysto ekonomicznych. Podobnego wyboru już dawno powinna dokonać Polska – ale nie dokonała pod naciskiem górniczego, w tym związkowego, lobby posługującego się prawdą skrajnie oszczędnie. Bo ta prawda jest taka, że możemy dorzucać kolejne dziesiątki miliardów do szybu bez dna, a na końcu pozostać… z węglem w nocniku.
Górnictwo węglowe: Chińczyki trzymają się mocno! To podbijmy Grenlandię!
Przyparci do muru węglowi prorocy zwykle wyciągają z rękawa – jak im się wydaje – asa: wiele krajów świata opiera swój rozwój na węglu, więc Europa jest głupia, że tego nie robi. Koronnym przykładem są Chiny i Indie. Te pierwsze spalają co roku ponad 4 mld ton węgla, czyli w miesiąc tyle, ile Niemcy i Polska razem zużywają węgla kamiennego i brunatnego.
OK, odklejonym od realiów świata radykalnym obrońcom klimatu blokującym kluczowe arterie, warto zadawać pytanie:
• jaki wpływ na klimat będzie miało zamknięcie wszystkich kopalń i elektrowni węglowych w Polsce - w sytuacji, kiedy Chiny spalają te 4 mld ton węgla, a inni w Azji i Afryce idą w ich ślady, w czym pomagają kraje z naszej zachodniej bańki, jak Australia (z tych 550 mln ton węgla zdecydowana większość trafia na eksport)?
Tylko że jest to pytanie o skuteczność europejskiej i globalnej polityki klimatycznej, a nie o ekonomiczny sens transformacji energetycznej w Europie i Polsce, w tym celowość utrzymywania kopalń węgla. W tym obszarze pytałbym raczej o co innego:
• Skoro dzisiaj (w połowie stycznia 2025 r.) ponad 42 proc. energii w Polsce pochodzi z węgla kamiennego, a 23 proc. z węgla brunatnego, to czym możemy zastąpić cały ten węgiel?
Jak wiadomo, zimą fotowoltaikę można sobie pod naszą szerokością geograficzną traktować co najwyżej hobbystycznie, a wiatr wieje (teraz mamy z wiatraków 13 proc. energii), albo nie wieje (i wtedy mamy okrągłe 0). Węgiel jest więc, obok gazu, fundamentalnym gwarantem dostaw i stabilizatorem systemu, w którym rośnie udział kapryśnych OZE. W najnowszej wersji Krajowego Planu w dziedzinie Energii i Klimatu do 2030 r. rząd zakłada, że odnawialne źródła energii uzyskają do końca tej dekady:
- 32,6% w finalnym zużyciu energii brutto
- 56,1% w elektroenergetyce
- 35,4% w ciepłownictwie
- 17,7% w transporcie
Tu bardzo ważna UWAGA: Bartłomiej Derski przypomina, że w 2022 roku elektrownie na węgiel kamienny w Polsce wyprodukowały ponad 80 TWh, czyli o 11 proc. więcej energii elektrycznej niż w szczycie wydobycia węgla kamiennego w Polsce w 1979 r., gdy nasze kopalnie nafedrowały 200 mln ton (lwia część poszła na eksport). W minionym roku było to ok. 62 TWh. Ilość energii produkowanej w Polsce z węgla w ostatnich dekadach wcale więc rażąco nie spadła. Maleje natomiast udział węgla w produkcji energii elektrycznej oraz cieplnej, bo z każdym rokiem więcej wytwarzają OZE. Ta zielona energia jest coraz bardziej pożądana na rynku - za sprawą niższych, czasem ujemnych, cen oraz wielu innych czynników decydujących o konkurencyjności biznesów (raportowanie śladu węglowego stało się normą nawet w MŚP funkcjonujących w łańcuchach dostaw).
Jeszcze niedawno nasza energetyka była uzależniona od węgla w niemal 90 proc. W minionym roku węgiel odpowiadał już za ok. 57 proc. wytworzonej energii (36 proc. kamienny, 21 proc. brunatny); 14 proc. dostarczyły lądowe farmy wiatrowe, 13 proc. fotowoltaika, 10 proc. gaz ziemny. Będziemy w najbliższych latach intensywnie rozbudowywać moce w wietrze (także na morzu), w okresie przejściowym zwiększymy wykorzystanie gazu (bo on nadaje się do stabilizowania systemu z rosnącą liczbą OZE lepiej niż nieelastyczny węgiel), za około dekady powinna ruszyć pierwsza siłownia jądrowa. Potrzebujemy więcej inwestować w biogazownie. Zapewne uda się rozwinąć rozwiązania oparte na zielonym wodorze. Musimy budować wielkie magazyny energii – i te oparte na akumulatorach, i te szczytowo-pompowe.
Rozmawiajmy O TYM i działajmy w tym kierunku, jak cały cywilizowany świat (także Chiny!). Nie traćmy czasu na bajdurzenie o rzekomym potencjale polskiego węgla. Bo – poza kilkoma najlepszymi kopalniami, które warto doinwestować – zwyczajnie go NIE MA. No, chyba że zamierzamy pozyskać całkiem nowe złoża – najeżdżając Chiny, Australię lub… Grenlandię. Tyle, że konkurencja jest mocna.