Unia Europejska i jej państwa członkowskie dążą do dekarbonizacji swoich gospodarek w celu przeciwdziałania zmianom klimatycznym i wzmocnienia bezpieczeństwa. Rozwój europejskiego zielonego przemysłu ma w założeniu ratować planetę, stymulować innowacyjność i konkurencyjność europejskich gospodarek, a przy okazji uniknąć groźnego uzależnienia od energii z Rosji. Założenia bez wątpienia szlachetne i na pierwszy rzut oka niezbyt kontrowersyjne. Diabeł jednak, jak zwykle, tkwi w szczegółach. A w tle rywalizują między sobą wewnętrzne interesy poszczególnych państw i branż.

We wtorek w Parlamencie Europejskim miało odbyć się pierwsze głosowanie w sprawie zatwierdzenia nowych, wiążących celów Unii Europejskiej w zakresie energii odnawialnej. Ostateczne zaplanowano na lipiec. Jeszcze w zeszłym tygodniu wydawało się, że to będzie formalność, bo dyplomaci i politycy reprezentujący kluczowych graczy na początku roku uzyskali konsensus w sprawie głównych punktów projektu – w tym założenia, że do roku 2030 aż 42,5 proc. energii wytwarzanej w UE ma pochodzić ze źródeł odnawialnych (aktualnie obowiązuje poziom 32 proc.). W marcu doszło w tej sprawie do porozumienia przedstawicieli PE i rządów. Wyglądało więc na to, że już u progu wakacji nowa, ambitna agenda klimatyczna Unii stanie się faktem. Procedura została jednak w ostatniej chwili zablokowana z inicjatywy Francji. Niezbędne są więc dalsze negocjacje, które zresztą natychmiast zapowiedziała sprawująca prezydencję w UE Szwecja. Wedle nieoficjalnych informacji ze Sztokholmu wstępne konsultacje już ruszyły, ale i tak pierwsze głosowanie w PE ma się odbyć najwcześniej w czerwcu, a kolejne być może dopiero we wrześniu.

Cały artykuł przeczytasz w weekendowym wydaniu "Dziennika Gazety Prawnej" i na eGDP.

Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji
Reklama