Na lśniących od nowości traktorach protestujących rolników widnieją hasła, z których wynika, że polskiemu (i europejskiemu) rolnictwu grozi zagłada z dwóch powodów:

  • niekontrolowanego napływu gigantycznych ilości płodów rolnych z Ukrainy
  • absurdalnych wymogów unijnego Zielonego ładu.

Odstawiając na bok emocje, łatwo wykazać, że w jednej kwestii protestujący mają sporo racji, ale w pozostałych koszmarnie się mylą. Jest tak zapewne dlatego, że pod największy od lat ogólnoeuropejski protest próbują się – z oczywistych względów – podpiąć stronnicy i trolle putinowskiej Rosji. Potępione przez polski MSZ i zgłoszone do prokuratury ohydne hasło: "Putin zrób porządek z Ukrainą, Brukselą i naszymi rządzącymi" jest na to najlepszym dowodem. Odwołam się więc do faktów, które obnażą „argumenty” populistów i trolli.

Reklama

Spróbuję przy tym połączyć dwie perspektywy - rolnika i konsumenta, stawiając temu drugiemu proste pytanie: czy zapłacisz za chleb z polskiego zboża 20 złotych czy też wolisz dwa razy tańszy bochenek z surowca importowanego?

33 złote za chleb, 280 zł za kilo szynki

Na początek, jak zawsze, trochę liczb, bo one często przemawiają lepiej od miliona słów. Przypomniałem niedawno, że przeciętne wynagrodzenie w Polsce przekroczyło właśnie 7,5 tys. zł – czyli zrównało się nominalnie ze średnią pensją w roku 1981. U schyłku epoki pierwszej „Solidarności” bochenek chleba (0,8 kg) kosztował 33 zł, kilo mąki 23 zł, litr mleka 10 zł, kostka masła 18 zł, kilo schabu 120 zł, kilo sera żółtego 190 zł, a kilo szynki 280 zł.

W ostatniej dekadzie PRL miastowi wydawali na żywność połowę zarobków (mniej zamożni 60 proc.) i stali w długich kolejkach, często na zmiany, by w ogóle cokolwiek kupić. Nie oznacza to, że mieszkańcy wsi, dysponujący całą masą deficytowych a wielce pożądanych dóbr – od jajek i mleka po mięso i jego przetwory – opływali w dostatki. Przeciwnie: bieda aż piszczała, w wielu domach nie było bieżącej wody, kanalizację czy telefony miało kilka procent gospodarstw. Tynk na ścianach budynków kleconych z czego popadnie był jeszcze większą rzadkością niż kiełbasa zwyczajna w osiedlowym sklepie mięsnym.

Ponad 42 lata później żyjemy w diametralnie innej rzeczywistości: miastowi mogą przebierać w tysiącach produktów i smaków, a wieś jest dostatnia jak nigdy w dziejach.

Wprawdzie żywność w ostatnich kilku latach potwornie zdrożała, ale do nominalnych cen z 1981 roku bardzo daleko. Są one wciąż – w relacji do średniej pensji - od trzech do nawet dziesięciu razy niższe. Przeciętne gospodarstwo domowe nie wydaje na jedzenie więcej niż 20 proc. swych dochodów. Mamy problem nie z niedożywieniem lecz plagą otyłości. Równocześnie polska wieś zmieniła się nie do poznania. Nic dziwnego: właśnie ona uchodzi za jednego z głównych beneficjentów polskiej obecności w Unii Europejskiej. Z około 210 mld euro, jakie do końca poprzedniej perspektywy unijnej (2014-2020) trafiły z kasy wspólnoty do naszego kraju, blisko jedna trzecia, czyli prawie 70 mld euro, poszło do rolników w ramach wspólnej polityki rolnej – głównie na dopłaty bezpośrednie, ale też na modernizację gospodarstw (w tym wymianę starych ursusów na najnowocześniejsze maszyny) i ich restrukturyzację oraz rozwój produkcji rolnej. To grubo ponad 300 mld zł, a więc średnio ok. ćwierć miliona złotych na gospodarstwo. Trzeba przy tym pamiętać, że tylko niewielka część rolników produkuje cokolwiek na rynek. Ba, wielu nie żywi nawet własnych rodzin.

Państwo polskie od zarania traktuje rolników jako grupę specjalnej troski. To jedyni obywatele zwolnieni z płacenia podatku dochodowego (PIT) i w ogromnej mierze także ze składek na ubezpieczenie społeczne - te, które płaci większość, są naprawdę symboliczne (np. 1 zł miesięcznie na NFZ), dlatego dopłaty pozostałych podatników do KRUS przekraczają 90 proc. System faktycznie darmowych kredytów i wszelkiego rodzaju dopłat (również do paliwa), a także państwowych odszkodowań za straty dla nieubezpieczonych, zapewnił rolnikom i całej wsi lepsze niż kiedykolwiek warunki rozwoju – co bardzo łatwo sprawdzić odwiedzając dowolną wieś.

W obecnej perspektywie, 2021-27, do polskich rolników trafić ma kolejne 95 mld zł. Nabory wniosków trwają cały czas. Ogłoszenia Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa typu: „Dofinansowanie na zakup ciągnika rolniczego – złóż wniosek i zyskaj 250 tys. zł dotacji”, „Do zgarnięcia 600 tys. zł w przypadku inwestycji związanych bezpośrednio z budową i modernizacją budynków inwentarskich lub 250 tys. zł. na zakup nowych maszyn rolniczych czy założenie sadu”, „Dofinansowanie dla rolników na OZE i termomodernizację! Rusza nabór”, albo „Do 120 tys. zł premii na Rozwój Małych Gospodarstw 2024” – są na porządku dziennym. Zainteresowani rolnicy aplikują o środki elektronicznie, bo – o czym wie niewielu miastowych - są najbardziej scyfryzowaną grupą zawodową w Polsce.

Tu pierwszy superważny wniosek: to, że mamy w Polsce tak wielki wybór względnie taniej żywności, a jednocześnie nasi rolnicy rozwinęli swe gospodarstwa do rozmiarów nieznanych w historii i podbili europejskie (i nie tylko) rynki, jest zasługą przynależności Polski do UE i unijnej wspólnej polityki rolnej. Można temu próbować zaprzeczać, ale będzie to zaprzeczanie liczbom i oczywistym faktom. Problem w tym, że część protestujących rolników – samobójczo - próbuje to robić. W imię czego i w czyim interesie?

Jak ceny żywności nakręciły inflację

Analizy Polskiego Instytutu Ekonomicznego, rządowego think-tanku, wskazują wyraźnie, że wybuch inflacji w latach 2021-22 został spowodowany przede wszystkim niespotykanymi od wielu lat wzrostami cen żywności po pandemii. To fakt, że szaleństwo cenowe można było zaobserwować w niemal każdym segmencie gospodarki, co wywindowało marże (a więc i czyste zyski) producentów wielu dóbr. Ale o ile w sektorze dużych przedsiębiorstw w Polsce marże wzrosły o 2 do 5 punktów proc., to w rolnictwie średnio o 8 p.p., w efekcie czego rentowność gospodarstw rolnych przekroczyła w rekordowym 2022 roku 25 proc. Deweloperzy, finansujący inwestycje 3-letnimi (komercyjnymi!) kredytami, wyciągali mniej…

Wedle GUS, w 2022 r. cena skupu tony pszenicy przekroczyła 150 zł i była ponad dwa razy wyższa niż w 2020. Podobnie zachowywały się ceny innych zbóż oraz rzepaku. Ziemniaki podrożały o ok. 50 proc. To nie był przejaw jakieś szczególnej pazerności polskiego rolnika. Można powiedzieć, że wykorzystał on fakt, iż żywność drożała na całym świecie: indeks FAO, Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Żywności i Rolnictwa, osiągnął rekordowy poziom.

Jednak to, co z puntu widzenia rolników oraz obsługujących ich pośredników i wielkich sieci handlowych było hossą, dla przeciętnego zjadacza chleba, nabiału i kiełbasy okazało się potężnym problemem, a dla części mniej zamożnych gospodarstw – bolesnym ciosem. Niezadowolenie europejskich konsumentów zmusiło polityków do poszukiwania alternatywnych – czytaj: tańszych – surowców do produkcji żywności. Czyli przede wszystkim zbóż, buraków cukrowych i roślin oleistych (w tym rzepaku) oraz mięsa.

To ważny moment. Skoro cena litra oleju rzepakowego w najtańszym dyskoncie przekracza 12 zł i jest dwa razy wyższa niż przed rokiem, skoro chleb drożeje w krótkim czasie także o 100 proc. z powodu cen zbóż i mąki, to czy nie wymaga to interwencji? Czy nasz rząd (najlepiej wraz z Komisją Europejską) nie powinien podjąć działań zaradczych? W imieniu wszystkich konsumentów?

Żaden z polityków PiS otwarcie się do tego nie przyzna (przecież wszystko jest i zawsze było „winą Tuska”), ale w tamtym czasie odpowiedzialni za polskie i europejskie rolnictwo rozumowali tak: jeśli nasi (polscy, europejscy) rolnicy wyciągają marże wyższe od deweloperów, to odrobina konkurencji im nie zaszkodzi.

Kiedy Rosja zbrodniczo napadła Ukrainę, doszedł do tego inny superistotny aspekt: geopolityczno-strategiczny. Otóż zwiększenie zakupów ukraińskiej żywności, a zwłaszcza ukraińskich surowców (zbóż, rzepaku, mięsa, jajek…) wydawało się najbardziej sensowną formą wsparcia bratniego narodu. Nie bawimy się w dobrego wujka dającego łaskawie jałmużnę, tylko – jako sojusznicy – pozwalamy Ukraińcom uczciwie zarobić (w tym miejscu zapamiętajmy słowo „uczciwie”). I w założeniu wszyscy na tym korzystamy. Bo nasi konsumenci mogą liczyć na nieco niższe ceny żywności.

A nasi rolnicy? „Oj tam, oj tam. Spuszczą trochę z tych swoich wyśrubowanych marż i też będą zadowoleni” – słyszałem od decydentów. Trudno było odmówić temu rozumowaniu logiki, prawda?

Jak świat oswoił wojnę i ceny płodów spadły

Pandemia pozrywała łańcuchy dostaw w globalnym przemyśle (kto pamięta, że na nowe samochody trzeba było czekać ponad rok?) windując ceny wielu komponentów. Równocześnie uwięzieni w domach mieszkańcy Ziemi przestali jeździć autami i spadły ceny paliw. To się zmieniło w wyniku popandemicznego ożywienia gospodarczego, które okazało się szybsze i intensywniejsze od prognoz – przede wszystkim za sprawą niespotykanej w dziejach stymulacji ze strony rządów i kontrolowanych przez nie państwowych funduszy (jak nasz PFR). Część ekonomistów ostrzegało, że wpompowanie w gospodarki de facto pustego pieniądza musi się skończyć wysoką inflacją, ale wszystko zdawało się być pod względną kontrolą. Ale wymknęło się po napaści Rosji na Ukrainę – przede wszystkim z powodu odcięcia Europy (i w ogóle krajów zachodnich) od rosyjskich surowców energetycznych: gazu, ropy, węgla. Przy takich nagłych zdarzeniach ceny szaleją, a w przypadku strategicznych surowców – momentalnie przenoszą się na resztę gospodarki.

Przypomnijmy, bo to ważne: w marcu 2022 r. cena węgla kamiennego w Europie (w portach ARA) pobiła rekord wszech czasów dochodząc od 60 do 456 dol. za tonę i do końca 2022 r. przekraczała 350 dol. , w tym samym czasie cena gazu ziemnego wzrosła z 1,75 do 10 dol. za mln btu, a cena ropy BRENT z niespełna 70 dol. do prawie 130 dol. za baryłkę.

Globalna gospodarka ma jednak wyjątkową zdolność do elastycznego reagowania nawet na tak brutalne zdarzenia, jak napaść światowego mocarstwa nuklearnego na duży europejski kraj będący spichlerzem dużej części świata. Równie szybko, jak kraje zachodnie uporały się z pandemią (opracowując kilka skutecznych szczepionek i uruchamiając bezprecedensowe akcje masowych szczepień), przedsiębiorcy i specjaliści od globalnych łańcuchów dostaw, przy wydatnym wsparciu zachodnich rządów, zbudowali nowe szlaki transportu kluczowych surowców energetycznych – z alternatywnych źródeł. Efekt jest taki, że pod koniec lutego magazyny gazu w krajach UE (które zdecydowały się na wspólne zakupy i inne działania na globalnym rynku) są w znacznej mierze wypełnione, a ceny błękitnego paliwa spadły poniżej 1,60 dol. za mln btu, czyli poziomów niespotykanych nawet w pandemicznym dołku. Węgiel w środku europejskiej zimy chodził po 94 dol. za tonę, a ropa po 82 dol.

Ustabilizowanie cen na tak umiarkowanym poziomie świadczy o adaptacji globalnej, w tym europejskiej, gospodarki do stanu trwającej w Ukrainie wojny. Wybuch konfliktu na Bliskim Wschodzie wywołał chwilowe obawy, że „znowu się zacznie” – bo to miejsce z wielu powodów strategiczne – ale z uwagi na lokalny charakter działań militarnych wszelkie spekulacje szybko ustały. To musiało doprowadzić także do spadku cen płodów rolnych i żywności, zwłaszcza że spowolnienie gospodarcze odczuwalne w 2023 r. w wielu gospodarkach Europy, w tym tak potężnej, jak niemiecka, wydatnie osłabiło konsumpcję. Odbiło się to na wielkości sprzedaży, a przede wszystkim marżach europejskich rolników, w tym dużych eksporterów, jak nasi. A wszystko w sytuacji, gdy po trzech latach suszy w Europie (i Polsce) plony AD 2023 okazały się wyjątkowo obfite.

Wszyscy, dosłownie wszyscy eksperci przewidywali w 2023 r. głęboką korektę cen surowców żywnościowych w dół. I to CAŁKOWICIE NIEZALEŻNIE OD LIBERALIZACJI HANDLU PŁODAMI Z UKRAINY. Wspomniany indeks FAO jest dziś niższy o jedną czwartą niż w rekordowym marcu 2022, czyli tuż po rosyjskiej napaści na Ukrainę oraz sporo niższy niż przed rokiem. W Polsce – wedle danych GUS – ponad 40 proc. ankietowanych gospodarstw rolnych deklarowało w minionym roku, że produkcja im się nie opłaca. Zaledwie co dziesiąte twierdziło, że wychodzi na swoje. Sęk w tym, że nawet w okresie rekordowych marż tylko co szósty rolnik deklarował zadowolenie z ekonomicznych efektów swojej działalności. Można wysnuć z tego wniosek, że polski rolnik jest z zasady niezadowolony.

O wiele ważniejszy wniosek jest jednak taki, że spadek cen płodów rolnych w Polsce i Europie nie wynika w głównej mierze ze zwiększenia importu z Ukrainy, lecz z bardzo obfitych zbiorów, obniżenia konsumpcji oraz globalnych trendów cenowych będących skutkiem ustabilizowania sytuacji gospodarczej po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie i nałożeniu na Rosję sankcji przez Zachód. Zaś rentowności rolników w największym stopniu nie obniżyły wcale działania Unii, tylko rekordowo wysokie koszty produkcji – nawozów, nasion, środków ochrony roślin, energii. To był efekt wybuchu wojny, sankcji nałożonych na Rosję i innych globalnych czynników. Ucierpieli z tego powodu wszyscy, w tym przedsiębiorcy – wielu z nich z powodu wysokich kosztów musiało zamknąć lub zawiesić działalność.

W 2023 r. zwinęło żagle rekordowe 220 tys. firm, a liczba zawieszonych działalności gospodarczych przekroczyła 372 tys. – to znacznie więcej niż jest w Polsce gospodarstw rolnych produkujących cokolwiek na rynek.

Przyczajony Ukrainiec, ukryty ład i wielki wzrost eksportu polskiego rolnika do Unii

Trzeba uczciwie przyznać, że o ile import z Ukrainy nie jest kluczowym czynnikiem rzutującym na sytuację gospodarstw rolnych w Polsce i Europie, to jednak wpływa na ceny surowców i żywności, zwiększając ich podaż. Protestujący pokazują liczby świadczące o skokowym wzroście importu pszenicy, kukurydzy, rzepaku, jaj, mleka, mięsa. Przykładowo w 2021 r. łączny import mięsa drobiowego z Ukrainy do Polski wyniósł 6 tys. ton, a dwa lata później już ćwierć miliona ton, a więc prawie 42 razy więcej. Polscy rolnicy rzucają na rynek ok. 3 mln ton takiego mięsa rocznie, wiec na pierwszy rzut oka te ćwierć miliona z Ukrainy sporo waży.

Z drugiej strony – tylko od stycznia do kwietnia 2023 r., a więc w cztery miesiące, Polska wyeksportowała za granicę dwa razy więcej, bo 516 tys. ton, mięsa drobiowego – przede wszystkim do Niemiec (92 tys. ton), Holandii (62 tys. ton), Wielkiej Brytanii (53 tys. ton), Francji (ponad 52 tys. ton) i Czech. Nasi rolnicy nie sprzedawali tego towaru za półdarmo, bo uzyskane przez nich ceny były w złotówkach o 20 proc. wyższe niż rok wcześniej.

Jeśli spojrzymy na to z punktu widzenia konsumentów, to okaże się, że efekt, o którym chodziło kilka lat temu, w trakcie 6skokowego wzrostu cen żywności, europejskim politykom – aby ulżyć konsumentom zbijając ceny dzięki większej konkurencji – został osiągnięty. Pieczywo przestało drożeć, litr oleju rzepakowego znów można kupić w dyskoncie za 7, a nie 12 zł. Wspólna polityka rolna mocno ogranicza konkurencję, albo nieco ją cywilizuje – w tej jakże ważnej branży. Ale całkowicie jej nie zabija i nie wyklucza.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na coś, co w takich dyskusjach zwykle nam umyka: rolnicy europejscy protestują w tym samym czasie w bardzo wielu krajach, co wcale nie oznacza, że robią te we wspólnym interesie. Rolnik niemiecki, francuski, holenderski, czeski od lat krzywo patrzy na rosnący import z Polski. Jeśli teraz protestuje, to także dlatego, że jego interesy są konkurencyjne, a nie zbieżne z interesami rolnika polskiego. Według danych Biura Analiz i Strategii Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa tylko we wspomnianych pierwszych czterech miesiącach 2023 r. wartość polskiego eksportu rolnego wyniosła 16,8 mld euro (79,1 mld zł) i była o 18,8 proc. wyższa niż rok wcześniej. Głównym odbiorcą polskich towarów rolno-spożywczych (73 proc. udziału) były kraje Unii Europejskiej – sprzedaliśmy do nich produkty o łącznej wartości 12,3 mld euro (58 mld zł), o 16 proc. więcej rok do roku. Głównymi kupującymi polskie produkty były: Niemcy (4,3 mld euro, +18 proc.), Francja (1,1 mld euro, +18 proc.), Holandia (1,1 mld euro, + 13 proc.), Włochy (808 mln euro, + 16 proc.) oraz Czechy (771 mln euro, +23 proc.).

Można od biedy stwierdzić, że wszystkich europejskich rolników łączy walka z importem surowców rolnych i żywności spoza UE – i w tym wypadku trudno protestującym odmówić racji. Unia Europejska nałożyła na rodzimych rolników szereg wymogów jakościowych i ilościowych, które muszą spełnić – w zamian za marchewkę (dopłaty, ulgi itd.), a tymczasem – co przyznają celnicy w całej wspólnocie – granice UE przeciekają jak rzeszoto. Na europejski rynek trafiają duże ilości produktów i surowców nie spełniających wymogów, ani norm. To jest w dobie wysokiej produkcji i obniżonej konsumpcji realny problem, z którym instytucje UE i poszczególne kraje muszą sobie jak najszybciej poradzić. W interesie nie tylko rolników, ale i konsumentów – chodzi przecież także o jakość i bezpieczeństwo żywności. Ale też o coś więcej: przyszłość Zielonego ładu w unijnym rolnictwie.

Trzeba tu wyjaśnić jedno fundamentalne nieporozumienie czy też przekłamanie: żaden z protestujących polskich rolników nie ucierpiał dotąd z powodu wdrażania rozwiązań Zielonego ładu w rolnictwie – z tego prostego powodu, że to są, a właściwie były (bo KE pod naciskiem protestujących wycofuje się z nich) tylko PLANY. Ucierpieli trochę rolnicy niemieccy, bo rząd federalny postanowił skasować im dopłaty do paliw płynnych. Ale nasi – nie. Co nie oznacza, że nie mieli prawa zaprotestować prewencyjnie.

Twierdzą, że nikt im przekonująco nie wyjaśnił, dlaczego w ramach wcielania w życie Zielonego ładu ma na nich spoczywać obowiązek odłogowania 4 proc. ziemi oraz czemu mają zmniejszyć o połowę zużycie nawozów i środków ochrony roślin. Wśród rolników dominuje uzasadniona obawa, że nakładając na nich szereg nowych, może nawet słusznych, wymogów organy Unii Europejskiej nie będą potrafiły wymusić stosowania się do tych norm na nikim spoza Unii. Np. na Ukraińcach. I prawdopodobny scenariusz jest taki, że nasi rolnicy po nieuchronnym zwiększeniu kosztów i zmniejszeniu produkcji staną się zbyt drodzy i zostaną – w sensie zupełnie dosłownym – zaorani przez konkurencję, która nie będzie musiała, ani chciała spełnić nawet ćwierci europejskich norm i wymogów. Zapowiadane przez UE restrykcje i ograniczenia w napływie tego typu towarów są na razie śmiechu warte, bo ustaliliśmy już, że granice wspólnoty przeciekają jak rzeszoto.

Kolejny fundamentalny problem polega na braku przekonującego uzasadnienia, dlaczego europejski rolnik miałby sobie położyć na barkach (uwiesić na szyi?) te wszystkie nowe ciężary i wymogi. Trzeba tu zastrzec, że polscy rolnicy wcale nie należą do klimatycznych denialistów - zaprzeczających istnieniu zmian klimatu oraz wpływowi wywieranemu przez człowieka; przeciwnie – jak wynika z wielu badań, odsetek takich osób nie przekracza w gronie rolników 13 procent i jest tylko trochę wyższy niż w całym społeczeństwie. Większość ciężko pracujących rolników naprawdę dostrzega niepokojąco uciążliwe susze, niszczycielskie ulewy, huragany i trąby powietrzne – bo są to dla nich, a może zwłaszcza dla nich, zjawiska śmiertelnie niebezpieczne. Z tego powodu rolnicy winni być naturalnymi orędownikami działań na rzecz zahamowania niekorzystnych zmian klimatu – i w sporej mierze są. Co nie oznacza, że są orędownikami Zielonego ładu. Rozjazd tych dwóch pojęć świadczy dobitnie o porażce unijnej polityki informacyjnej. Poległ na tym polu Janusz Wojciechowski, unijny sekretarz ds. rolnictwa. Poległ poprzedni rząd – może dlatego, że miał w swych szeregach wpływowych denialistów, zwłaszcza z Solidarnej Polski.

My zaorzemy siebie, a Chiny i Indie zabiją klimat

Głównie z powodu błędów i zaniechań w ostatnich latach walka o przyszłość Zielonego ładu rozgrywa się dziś de facto na europejskich ulicach, a nie polach. Emocje sięgają zenitu. Nie jest to dobre miejsce do merytorycznej rozmowy, zwłaszcza w kraju takim, jak Polska, gdzie istnieje (bo niekoniecznie działa) około 180 rolniczych związków zawodowych – i każdy lider ma swoje ambicje. I zwłaszcza w czasach wojny w Ukrainie, gdy każdy protest na Zachodzie jest momentalnie podsycany i rozgrywany przez ludzi Kremla, rosyjskich trolli. I to na wszystkich możliwych poziomach – od haseł na traktorach po komentarze w dosłownie każdym zakątku internetu.

Jak się wydaje, w kwestii Zielonego ładu europejskie społeczeństwa oczekują od swych przywódców – na poziomie krajowym i unijnym – przekonującej odpowiedzi na fundamentalne pytanie: czy jesteśmy w stanie wymusić na wszystkich naszych kooperantach i partnerach handlowych w świecie – od Chin po Ukrainę - przestrzeganie tych samych reguł, które narzucamy sami sobie: naszym rolnikom, przedsiębiorcom (pracodawcom), instytucjom? Czy jeśli Chiny będą nadal spalać w dwa dni tyle węgla, co Polska w rok, a Indie w dwa tygodnie tyle, co Niemcy w rok, to całkowite odejście od paliw kopalnych w Europie naprawdę zatrzyma zmiany klimatu na Ziemi?

There is no stupid question!

A my zadajemy to w czasach, w których syte społeczeństwa Zachodu, zajęte dotąd z jednej strony nieokiełznaną konsumpcją i przerzucaniem jej środowiskowych i społecznych kosztów na Trzeci Świat, a z drugiej - wymyślaniem szczytnych idei mających ten świat zbawić, muszą się szykować na wojnę – w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Być może zbrojąc się na potęgę i przedkładając karabiny nad OZE doczekamy końca ludzkości z powodu ocieplenia klimatu. Ale na razie nikt nie przedstawił przestraszonym i pauperyzującym się Europejczykom przekonującej alternatywy. Więc jest, jak jest.