Analizując niegdyś finanse Brazylii, były dyrektor MFW, Michel Camdessus, stwierdził, że musi wykazać cierpliwość godną świętego Tomasza. W końcu jednak MFW w 1998 roku udzielił temu krajowi 41 mld dol. kredytu, a jego rachuby co do skutków tego posunięcia okazały się trafne. Dziś inwestorzy i analitycy robią podobne wyliczenia w odniesieniu do długów krajów rozwiniętych. Te wyliczenia mogą być skomplikowane, ale sama zasada jest prosta.
Każdy minister finansów, który zastanawia się, ile pieniędzy policzyć, chce, żeby długoterminowe tempo wzrostu gospodarczego – a więc i przyrost wpływów z podatków – było co najmniej takie, żeby zapewniło spłatę odsetek od świeżych długów. Jeśli jest wyższe od oprocentowania tych pożyczek, poziom zadłużenia spada. Gdy jest takie samo – stabilizuje się. A kiedy jest mniejsze, są dwie możliwości: emitować więcej obligacji, żeby regulować płatności (tak robią np. Wielka Brytania, USA i Hiszpania, co prowadzi do wzrostu deficytu i zadłużenia) – albo, jeśli dług jest już duży, obciąć wydatki z budżetu i uzyskiwać w nim tzw. nadwyżkę pierwotną.
Jak dziś wyglądają te wyliczenia? W Niemczech długoterminowe tempo wzrostu wynosi nominalnie około 3,8 proc. więcej niż odsetki (3,2 proc.) od dziesięcioletnich obligacji rządowych. Credit Suisse sugeruje zatem, że Niemcy mogą sobie pozwolić na dalsze stymulowanie gospodarki i pewne zwiększenie deficytu budżetowego, bo poziom ich zadłużenia i tak będzie stabilny. Irlandia i Grecja są w odmiennej sytuacji.
Pomijając zastrzeżenia wobec samych wyliczeń, warto przypomnieć jedno. Otóż jeśli – jak zrobił to bank Societe Generale – wziąć pod uwagę długofalowe zobowiązania pozabilansowe, czyli przyszłe emerytury i koszty opieki zdrowotnej, to większość rządów jest dziś niewypłacalna. W USA tak liczony dług jest pięć razy większy niż PKB. Ministrowie finansów skłonni są jednak sądzić, że te przyszłe zobowiązania to nie ich zmartwienie.
Reklama