Z Jamie'em Bartlettem rozmawia Anna Wittenberg
Dlaczego zaczął pan pisać o kryptowalutach?

W 2014 r. pracowałem nad książką o darknecie – części internetu niedostępnej z poziomu zwykłej przeglądarki. Wątek kryptowalut często się tam przewijał. Próbowałem załatwić w darknecie narkotyki, a nawet kupiłem bitcoiny o równowartości 200 dol. Bóg wie, gdzie teraz są.

Zgubił pan klucz?
Reklama

To był zakup w ramach zbierania materiałów do książki, więc nie przywiązywałem do niego zbytniej wagi. Powiem więcej – kiedy pracowałem nad kolejną książką, kupiłem 420 etherum za jakieś 200 euro. Wszystkie zostały wykradzione z giełdy wymiany, gdzie je trzymałem. Dzisiaj to mniej więcej milion dolarów! Mam więc poniekąd osobisty interes w śledzeniu kryptowalutowych oszustw.

Poza tym fascynowało mnie, że rynek kryptowalutowy nieustannie rośnie i angażuje się w niego coraz więcej zwykłych ludzi. Rozmawiam z taksówkarzem. Rozmawiam z kelnerem. Rozmawiam ze sprzedawcą w sklepie. Wszyscy mówią mi, że po godzinach są traderami kryptowalut. W Wielkiej Brytanii ma je dziś ponad 2,5 mln ludzi. Jednocześnie wiele z tych osób nie ma pojęcia, w co tak naprawdę inwestuje pieniądze.

Skąd więc ich popularność?

Podstawowy argument jest prosty – ludzie po prostu chcą jak najszybciej się wzbogacić. Nie raz słyszałem, że „bitcoin zabezpieczy moją przyszłość”. Wielu nie rozumie jednak, że ekscytacja bitcoinem i wzrost jego wartości nie będą trwały wiecznie. Zacząłem dostrzegać, jak ważne jest edukowanie ludzi o ryzykach związanych z tego rodzaju aktywami. Nie było to łatwe, bo nie są oczywiście zainteresowani takim tematem – artykuły czy podcasty o kryptowalutach kojarzą się technicznie, nudno.

Wtedy usłyszał pan o Róży Ignatowej?

Przyszła do mnie koleżanka z BBC i zaproponowała, byśmy zrobili razem podcastowy serial o tej postaci. Kobieta, która stała za jedną z kryptowalut, rozkręciła interes, a później przepadła z pieniędzmi. Dosłownie zapadła się pod ziemię, a razem z nią 4 mld euro. Historia poszukiwania zaginionej osoby brzmiała ekscytująco i wydała mi się dobrym sposobem na opowiadanie o ryzyku inwestycyjnym.

Sprawa Ignatowej kojarzy mi się z historią Sama Bankmana-Frieda. Kiedy upadła jego kryptowalutowa giełda FTX, okazało się, że żyje w poliamorycznej komunie na Bahamach, bierze narkotyki i sponsoruje polityków.

To dobre porównanie – takie wątki mogą sprawić, że odbiorcy zainteresują się tematem i dotrze do nich także ostrzeżenie. Zresztą ten sam mechanizm sprawił, że wszedłem w ten projekt. Nigdy nie przypuszczałem, że skończę, śledząc narkotykowe gangi, rządową korupcję i kobietę z listy 10 najbardziej poszukiwanych przez FBI.

Jak zaczęła się ta historia?

Jest 2014 r. Róża Ignatowa, wychowana w Niemczech Bułgarka, szuka sposobu, by się wzbogacić. Jest bardzo mądra, bardzo utalentowana i ma duże doświadczenie w finansach – przez kilka lat pracowała nawet dla firmy doradczej McKinsey & Company. Pewnego dnia spotyka Sebastiana Greenwooda, eksperta marketingu wielopoziomowego (MLM) – to system sprzedaży, w którym rekrutujesz ludzi na sprzedawców i pobierasz prowizję od ich wyników, oni rekrutują kolejnych, a tamci następnych itd. Mechanizm wykorzystują takie firmy jak Amway, Herbalife czy Avon. Ignatowa zrozumiała, że MLM jest idealnym schematem do sprzedaży kryptowalut. Nie musisz mieć garażu pełnego perfum, witamin i szamponów, bo produkt mieści się w smartfonie. W dodatku zarabiasz podwójnie – nie tylko na prowizji od sprzedaży, lecz także na tym, że produkt nabiera wartości. Nie trzeba nawet opychać go znajomym, wystarczy siedzieć i czekać, aż kurs waluty pójdzie w górę – jak bitcoin.

Cały wywiad z przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.