Ostatnie lata są bardzo ciężkim doświadczeniem dla gospodarczych ortodoksów – bo świat powoli odchodzi od prawideł, które przez dekady rządziły ekonomią. Pierwsze oznaki przemian można było dostrzec w czasie wychodzenia z krachu z 2008 r., gdy największe banki centralne zaczęły prowadzić ekspansywną politykę monetarną, zwaną luzowaniem ilościowym, opierającą się na obniżeniu ceny pieniądza (stopy procentowe bliskie zera) i wykupie obligacji skarbowych z rynku wtórnego.
Ale kopernikański przewrót przyniosła pandemia. Dla ochrony zdrowia obywateli wprowadzono lockdowny – stawiany dotychczas na piedestale PKB musiał oddać pola zdrowiu i życiu. To prawdziwy przełom, bo gdyby pandemia nawiedziła świat w naznaczonych neoliberalizmem latach 90., odpowiedź rządów byłaby bez wątpienia znacznie mniej inwazyjna. Może przeprowadzono by jakąś akcję informacyjną, może wprowadzono zmiany organizacyjne w szpitalach – i to tyle.
Jednak rządy w celu chronienia życia i zdrowia odłożyły na bok także inne ekonomiczne prawidła. Przede wszystkim dyscyplinę fiskalną. Uruchomiono ogromne pakiety ochronne, w Polsce zwane tarczami, które sfinansowano długiem. Dług publiczny w całej UE w 2020 r. wzrósł z 77 do 90 proc. PKB, a w Polsce z 46 do 57 proc. PKB. W ramach wsparcia zaczęto wypłacać obywatelom pieniądze właściwie nawet za to, by nie pracowali. W Polsce były to chociażby trzymiesięczne świadczenia postojowe dla osób pracujących na umowach cywilnoprawnych. USA już po zniesieniu lockdownu wprowadziły rewolucyjne jak na ten kraj świadczenie na dzieci w wysokości 300 dol. miesięcznie. Nawet półperyferyjne państwa, jak Polska, zaczęły stosować wsparcie finansowe z pomocą banku centralnego, jak i rządowych agend (np. nasze PFR).
A być może to jeszcze nie koniec. Nadchodzące lata przyniosą wyzwania nie mniejsze niż pandemia. By im sprostać, ekonomia będzie musiała się otworzyć na rozwiązania dobrze już znane, ale ostatnimi czasy wykpiwane lub lekceważone.
Reklama