Wygląda na to, że decyzja na temat modelu finansowania energetyki jądrowej zostanie podjęta bez otwartej publicznej dyskusji. Rząd chce, żeby jego podstawą były tzw. kontrakty różnicowe. W marcu wiceminister klimatu Miłosz Motyka, który jest odpowiedzialny m.in. za regulacje dla energetyki jądrowej, nazwał kontrakty różnicowe „ optymalnym rozwiązaniem”. Oficjalnie wybór takiego rozwiązania w mailu do DGP potwierdziło teraz biuro Macieja Bando, który opiekuje się projektem jądrowym od strony operacyjnej – do jego kompetencji, jako pełnomocnika rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej, należy nadzór nad spółką wyznaczoną do realizacji inwestycji, czyli Polskimi Elektrowniami Jądrowymi. Sprawę opisaliśmy TUTAJ >>>

Problem polega na tym, że model finansowania pierwszej polskiej elektrowni jądrowej, jaki wybrał rząd, wcale nie daje gwarancji, że cały prąd wytworzony przez elektrownię zostanie sprzedany. Kontrakty różnicowe regulują bowiem transfery pieniędzy między wytwórcą a instytucją wspierającą, kiedy zachodzi różnica między umownymi widełkami a ceną energii na rynku. W sytuacji kiedy przy sprzyjającej pogodzie pojawi się fala taniego prądu z OZE, może on wypychać atom z rynku. Rząd powołuje się na regulacje unijne dotyczące nowego rynku energii elektrycznej, jednak wielu ekspertów, niezależnie od tego co sądzą o samym kontrakcie różnicowym, wyraża wątpliwości, czy prawo narzuca nam ten konkretny model.

Atom ma inną wartość niż OZE?

Reklama

Zdaniem dr Bożeny Horbaczewskiej, ekonomistki z SGH, kontrakt różnicowy konstruowany jest tak, żeby zagwarantować inwestorom pokrycie ich kosztów i określoną stopę zwrotu. W rezultacie – jak mówi – poziom publicznych dopłat będzie wrażliwy na komplikacje i przekroczenia planowanego budżetu na etapie budowy elektrowni, a także zmiany stóp procentowych, inflację czy ocenę ryzyka inwestycyjnego. Tym bardziej, że wysokość ceny referencyjnej będzie najprawdopodobniej mogła podlegać renegocjacji. – Bierzemy na siebie zobowiązanie, które trudno dziś nawet wiarygodnie oszacować – ocenia.

Według szacunków podanych ostatnio przez Jana Chadama, prokurenta PEJ, koszt zaprojektowania i budowy pierwszej polskiej elektrowni jądrowej wyniesie ok. 150 mld zł. Problem w tym, że wyliczenia te nie obejmują kosztu pozyskania kapitału, który według organizacji branżowych stanowi przeciętnie ok. 60 proc. rachunku za inwestycję.

Adam Błażowski, wiceszef projądrowej organizacji FOTA4Climate, nazywa kontrakt różnicowy „plastrem naklejonym na otwarte złamanie, jakim jest w dzisiejszych warunkach źle skonstruowany, dysfunkcjonalny europejski rynek energii”. – Zamiast realnie ułatwić inwestycje niezbędne do realizacji celów klimatycznych w UE pozoruje się wolną konkurencję, ale nie wyceniając wszystkich wartości, jakich dostarczają poszczególne źródła energii. Energia z atomu jest stabilna i dostarcza usług systemowych, które sprawiają, że jej wartość jest wyższa niż prąd ze źródeł pogodozależnych – przekonuje.

Polski model do kosza?

Alternatywą, według niego, mógłby być model SaHo (stworzony przez dr Horbaczewską wspólnie z Łukaszem Sawickim, specjalistą z Departamentu Energii Jądrowej Ministerstwa Klimatu i Środowiska), który pozwala ten rynek ominąć. – Budujemy pierwszy reaktor za pieniądze budżetowe, ale następnie sprzedajemy udziały podmiotom zainteresowanym dostępem do taniej energii. Powstaje spółdzielnia, do której przystąpić mogą odbiorcy przemysłowi i samorządy, a spółka Polskie Elektrownie Jądrowe, pozostaje w roli operatora o odpowiednio szerokich kompetencjach w zakresie zarządzania przedsięwzięciem. Za środki ze sprzedaży akcji możemy budować kolejne reaktory – to mechanizm recyklingu kapitału, bo de facto wydajemy kolejny raz te same pieniądze. A my omijamy ograniczenia rynku energii, bo współwłaściciele elektrowni mogą odbierać prąd z atomu po kosztach wytworzenia – tłumaczy Błażowski. – Nie ma rozwiązań bez wad, ale w mojej osobistej opinii to najlepszy model – dodaje.

Elektrownia jądrowa na Pomorzu. „ Nie odkrywajmy Ameryki na nowo”

Model spółdzielczy, w którym od lat 70-tych funkcjonuje większość elektrowni fińskich, za ryzykowny dla Polski uznaje natomiast Wojciech Hann, starszy doradca w KPMG i b. prezes Banku Ochrony Środowiska (a SaHo jest właśnie zaprojektowanym z myślą o naszych warunkach wariantem takiego modelu). – To propozycja, która wygląda na pierwszy rzut oka bardzo atrakcyjnie, ale wiąże się z nią wiele problemów, dotyczących kwestii podatkowych czy prawnych, w tym z punktu widzenia przepisów UE. Istotną rolę będą w niej mieli do odegrania spółdzielcy obejmujący udziały w elektrowni, ta formuła może być źródłem różnego rodzaju napięć – uważa Hann. I przekonuje, że w interesie projektów jądrowych „nie jest odkrywanie Ameryki na nowo”.

- Proszę o przykłady elektrowni jądrowych, które funkcjonują przynajmniej kilka lat w oparciu o kontrakt różnicowy. Bo moim zdaniem to jest mechanizm sprawdzony w mniejszym stopniu niż model spółdzielczy – odpowiada Horbaczewska. W praktyce kontrakt różnicowy został zastosowany w brytyjskim projekcie Hinkley Point C. W kolejnym projekcie jądrowym Brytyjczycy jednak już z niego zrezygnowali.

Ze stanowiska, jakie otrzymaliśmy od rządowego pełnomocnika ds. strategicznej infrastruktury energetycznej, nie wynika jednak, by te lub inne alternatywne wobec kontraktów różnicowych modele były jeszcze opcją braną pod uwagę w przypadku pierwszej polskiej elektrowni jądrowej, jaka ma być budowana na Pomorzu. Na pytanie, czy przed decyzją o postawieniu na formułę kontraktu różnicowego rząd przeprowadził analizy porównawcze, w ogóle nie otrzymaliśmy z rządu odpowiedzi.

***

Na głos w sprawie pomysłów na model finansowania energetyki jądrowej czekamy i zapraszamy do dyskusji także naszych Czytelników, Prenumeratorów Dziennika Gazety Prawnej i ekspertów. Jak to zrobić, żeby energia dla końcowego odbiorcy była jak najtańsza, inwestycja najmniej ryzykowna dla inwestora, a potencjał atomu najlepiej wykorzystany? Opinie i komentarze można wysyłać na adres marceli.sommer@infor.pl, najciekawsze z nich opublikujemy na gazetaprawna.pl.