Jest oczywiste, że opisana przeze mnie tydzień temu słabnąca dzietność Polek (o połowę niższa niż Czeszek) niesie potężne konsekwencje gospodarcze i polityczne. Tym bardziej, że jednocześnie starzeją nam się, często bezpotomnie, ostatnie powojenne wyże. Dane demograficzne wręcz do nas krzyczą:

  • W 1980 r., w pierwszym roku wielkiej „Solidarności”, urodziło się nad Wisłą 701 tys. dzieci. W sumie było wtedy 10,3 mln młodych w wieku od 0 do 17 lat (w tym 2 mln do 2 lat) i 3,5 mln starszych - w wieku 65 lat i więcej, w tym pół miliona 80+;
  • W 2010 r. liczba młodych (do 17 lat) zmniejszyła się do 7,2 mln, a seniorów (powyżej 65 lat) wzrosła do 5,2 mln (w tym 80+ do 1,3 mln);
  • W 2022 r. urodziło się już tylko 305 tys. dzieci, a więc o 57 proc. mniej niż w 1980!; liczba młodych (do 17 lat) skurczyła się do 6,6 mln, a populacja dzieci do 2 lat spadła poniżej miliona; seniorów 65+ było już natomiast 7,5 mln, z czego aż 1,65 mln przekroczyło osiemdziesiątkę.

A zatem: w cztery dekady liczba urodzeń w Polsce zmalała o prawie 60 proc., populacja dzieci do 17 lat zmniejszyła się z ponad 10,3 mln do 6,6mln i jest już mniejsza od populacji 65+, która się podwoiła. Osób 80+ mamy PONAD TRZY RAZY WIĘCEJ niż w schyłku PRL. A to dopiero początek. Czego?

Reklama

„Starzy, biedni, niewykształceni”?

Można na to patrzeć przez pryzmat tzw. bieżączki, w tym zbliżających się wyborów. To, kto ostatecznie zasiądzie w ławach poselskich, zaś w kolejnym roku w fotelach rajców w gminach, powiatach i województwach, będzie miało określone konsekwencje społeczne i gospodarcze: seniorzy potrzebują całkiem innych (konkurencyjnych!) transferów socjalnych niż młodzi, pragną też inaczej urządzonych miast i wsi oraz innych udogodnień - dostosowanych do swych aktualnych możliwości, oczekiwań, aspiracji. Notabene podobny jest rozdźwięk pomiędzy oczekiwaniami młodych kobiet i młodych mężczyzn – ich wizje świata z rożnych przyczyn się rozjeżdżają, co, jak już pisałem, także wpływa na dzietność – bo nawet, gdy jest chęć, to „nie ma z kim”. Charakterystyczne są komentarze pod moim felietonem – dziewczyny zarzucają rówieśnikom, że w głowie im tylko gry i „durne wygłupy” (jakby wygłupy mogły być niedurne), a chłopaki rówieśniczkom – że „to księżniczki z Koziej Wólki z długą listą nie-wiadomo-jakich wymagań”.

Mówiąc najprościej: kolejne pokolenia (aktualnie alfa) są coraz mniej liczne i coraz bardziej podzielone, natomiast pokolenie baby boomers, aczkolwiek (wbrew pozorom) mocno zróżnicowane politycznie, idzie masowo „po swoje”. Owszem, znajdziemy wśród 65+ szeroką paletę barw politycznych, od skrajnego lewa do skrajnego prawa (może tylko bez natłoku fanów Konfederacji, która składa się niemal w całości z niekłaniających się nikomu, także sobie, samców alfa), ale jak przychodzi co do czego, to formuje się w gronie seniorów znacząca większość – najogólniej rzecz ujmując: wdzięczna na trzynastki i czternastki oraz „waloryzacje, jakich nie było za Tuska”).

Powie ktoś, że niekojarzenie wysokości waloryzacji z wysokością inflacji ma ścisły związek nie tylko z wiekiem, ale i z wykształceniem. Owszem, w wyborach sprzed czterech lat na trzon elektoratu PiS złożyły się osoby z wykształceniem średnim (40,2 proc.), zawodowym (25,3) i podstawowym (7,7 proc.), ci z wyższym stanowili 26,8 proc. W elektoracie KO było 52,1 proc. osób z wykształceniem wyższym i 25,8 proc. ze średnim, ponadto 9,9 proc. z zawodowym i tylko 2 proc. z podstawowym.

W Lewicy wyglądało to tak: 50,3 proc. z wykształceniem wyższym, 38 proc. ze średnim, 8,3 proc. z zawodowym i 3,4 proc. z podstawowym. Wśród wyborców PSL przeważali ci z wykształceniem wyższym (39,2 proc.) i średnim (37,6 proc.). Podobnie było w elektoracie Konfederacji (z tym że kobiety głosowały na to ugrupowanie ponad 2 razy rzadziej niż mężczyźni, a najlepiej wykształcone – osiem razy rzadziej). Ponadto PiS wygrało wśród rolników i na wsi, zaś KO wśród przedsiębiorców i w dużych miastach.

Najdrastyczniejsze różnice dotyczyły jednak właśnie wykształcenia – i wieku. Wśród najmłodszych wyborców (18-29 lat) był niemal remis między PIS i KO (po 24 - 26 proc.) oraz Konfederacją i SLD (po 17 - 20 proc.). Natomiast w gronie 60+ PiS odniósł miażdżące zwycięstwo, zdobywając aż 55,6 proc. głosów – wobec 25 proc. KO, 10 proc. SLD, 7,4 proc. PSL i 1,1 proc. Konfederacji.

Badania rządowego CBOS sprzed niespełna dwóch lat potwierdziły po raz kolejny, że na PiS chcą głosować częściej mężczyźni niż kobiety, a 68 proc. elektoratu tej partii chodzi do kościoła kilka razy w tygodniu. Podobnie jak w wyborach, poparcie dla PiS rosło wtedy wraz z wiekiem: od… 2 proc. wśród młodych (18 - 24 lat) aż do 60 proc. wśród 65+. Ponadto na partię rządzącą chciało oddać głos 54 proc. ludzi z wykształceniem podstawowym lub gimnazjalnym i 52 proc. z zawodowym. I tylko 17 proc. z wyższym. PiS cieszył się w półtora roku temu 66-proc. poparciem rencistów i 57-proc. poparciem emerytów.

Cytując wypowiedzi zdeklarowanych sympatyków rządu („Wydaje mi się, że rządzą najlepiej, i uważam, że nikt lepiej nie będzie rządził jak obecnie”) analitycy CBOS zauważyli, że „Wyborcy PiS sukces gospodarczy rozumieją przede wszystkim jako wymiernie odczuwalną poprawę stanu finansów przeciętnego Polaka lub wręcz – wzrost ich własnych przychodów”.

Wiedza o tym wszystkim ułatwia zrozumienie tego, co się dzieje - i zdecydowanie może wydarzyć w najbliższych wyborach. Zastrzegam przy tym, że jeśli ktoś wyciągnie z tego wszystkiego prosty wniosek, iż na PiS głosują starzy, biedni i niewykształceni, powinien pamiętać, że to są tacy sami obywatele kraju i członkowie społeczeństwa jak młodzi i bogaci absolwenci czołowych uczelni.

Różnica polega na tym, że jest im przytłaczająco więcej. Ba, coraz więcej, mimo stale śrubowanego w elektoracie wskaźnika skolaryzacji (nie mylmy realnego wykształcenia z formalnym wykształceniem, czyli masowym rozdawnictwem dyplomów). Co sprawia, że w zbliżających się wyborach może być… różnie.

Nędza albo Ukraińcy, Ukrainki, Filipinki…

Zamiast skupiać się jednak wyłącznie na analizowaniu wpływu zapaści demograficznej na tok spraw bieżących spróbujmy zrobić coś, czego politycy nie znoszą, czyli wydłużmy perspektywę – o zgrozo! – poza jedną kadencję. Jakie średniookresowe konsekwencje społeczne będzie miał fakt, iż notujemy największy w Unii przyrost populacji seniorów, z których około jednej trzeciej dożywa późnej osiemdziesiątki, stopniowo traci samodzielność i wymaga różnych form opieki? I pytanie drugie: jakie to będzie miało dla nas wszystkich skutki ekonomiczne? Kto pociągnie w kolejnych dekadach polską gospodarkę, skoro już dziś tak mało nas do pieczenia chleba (i innych ciekawych a istotnych czynności)?

W 2005 r. ludzie 65+ stanowili w Polsce 17 proc. społeczeństwa. Dziś stanowią już 27 proc., a wedle prognoz GUS w połowie stulecia odsetek ten wzrośnie do 40 proc. Zarazem polskie społeczeństwo w rekordowym tempie starzeje się podwójnie: w całej populacji seniorów szybko przybywa osiemdziesięcio-, dziewięćdziesięcio-, a nawet stulatków. Od początku stulecia populacja 80+ podwoiła się - przekraczając 1,6 mln. Na koniec obecnej dekady ma przebić 2,2 mln, a w 2050 r. – 3,5 mln.

Są to generalnie fantastyczne wieści – wszakże wszyscy chcemy, by nasi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie żyli długo. Ba, sami sobie tego na co dzień życzymy. Jednakowoż ponad samą długość życia cenimy jego jakość, w pierwszym rzędzie -zdrowie i samodzielność jako warunek szczęścia.

Jak po (w sumie) dekadzie rządów PiS i kilkunastu latach zmarnowanych przez poprzedników wygląda w Polsce dostęp do lekarzy, wiemy i nie będziemy się dziś katować (chyba że ktoś musi). Mocno zwracam natomiast uwagę na fakt, że już teraz tysiące polskich rodzin mierzy się z wyzwaniem pozostającym nad Wisłą w sferze tabu. Nie rozmawiamy o tym, że po osiemdziesiątce jedna trzecia ludzi potrzebuje różnych form stałego wsparcia, a nawet całodobowej opieki. Z wiekiem ten odsetek rośnie. Bliscy porozjeżdżali się często po całej Polsce i wielu zakątkach Europy. Dwa miliony naszych rodaków żyje od kilkunastu lat w Wielkiej Brytanii i Irlandii – ich rodzice zostali nad Wisłą. Za kilkanaście lat część (większość?) takich seniorów będzie potrzebowała pomocy. Nierzadko – codziennej.

Klientystyczne państwo ufundowane na transferach gotówkowych, które nie rozwiązują żadnego ze średnio- i długookresowych problemów społecznych, nie zapewni tu żadnego wsparcia. Co najwyżej dorzuci, kosztem większego zadłużenia kolejnych pokoleń, piętnastkę, a może i szesnastkę. Na której potrzebujący senior będzie się mógł – całkiem dosłownie – położyć.

Pisałem niedawno w obszernym raporcie, że 90 proc. ludzi, którzy mogłyby się zająć opieką seniorów, towarzyszy w jesieni życia schorowanym Niemcom, Brytyjczykom, Skandynawom, Holendrom, Belgom, Francuzom itp. Na Zachodzie pracuje w branży opiekuńczej od 300 do nawet 400 tys. Polek i Polaków. W większości na czarno. Eksperci wskazują, że lukę w Polsce mogą częściowo wypełnić Ukrainki oraz przybyszki i przybysze z Dalekiego Wschodu. W polskich metropoliach elity zaczynają sobie polecać Filipinki. Sęk w tym, że to nie jest tylko problem elit.

I mówimy tu o jednej tylko branży opiekuńczej – ważnej dla pewnego segmentu społeczeństwa. Tymczasem we wszystkich właściwie sektorach gospodarki odczuwamy potężne niedobory rąk i mózgów do pracy, co – w zgodnej opinii ekspertów – hamuje nasz rozwój gospodarczy, a więc i postęp cywilizacyjny, z którym ściśle związana jest jakość naszego życia. Kółko się domyka. Bo to nie jest tak, że głosując na tych, czy owych, dokonujemy tylko bieżących wyborów – na kilka lat. W istocie są to, a na pewno mogą być, wybory cywilizacyjne – na miarę tych, jakie wspólnie, odpowiednią większością – choć przecież nie jednogłośnie – poczyniliśmy kiedyś przystępując do NATO, a potem do Unii Europejskiej, czyli generalnie mocno trzymając się Zachodu.

W tym kontekście każdy z nas powinien zadać sobie, a także naszym konserwatywnym w formie, a coraz bardziej endeckim w treści politykom i ich wyborcom, kilka pytań ekonomiczno-politycznych.

Czy zamierzamy zmienić kurs? Porzucić Zachód, albo nawet pomagać go niszczyć? Czy chcemy budować społeczeństwo oparte na współpracy i win-win, włączające i solidarne, czy raczej silnie podzielone, z dyktatem najliczniejszej grupy wyrywającej całe sukno i krzyczącej pod adresem reszty: „morda w kubeł"?

Kto ma w kolejnych dekadach ciągnąć do przodu polski wózek? Pracować na rozwój gospodarczy – i twórczo rozwijane przez spindoktorów świadczenia dla tych, którzy głosują za dobrobytem kraju rozumianym jako dobrobyt swojej chaty z kraja? W pakiecie z -nastkami wkłada im się do kieszeni i głów przekonanie, że najlepsza jest Polska jednorodna, monokulturowa i katolicka. Ale – albo-albo.

Od dekad nie umiemy się po Bożemu mnożyć na skalę wystarczającą, by wystarczyło rąk i mózgów do pracy. Aby gospodarka nam nie stanęła (a z nią – jak nie tak dawno w Grecji - transfery socjalne) musimy zasysać świeżą krew z całego świata, konkurując o nią ze starzejącymi się Niemcami, Skandynawami, Holendrami, Brytyjczykami… I robimy to. Robimy od lat. Widać to już nie tylko w polskich metropoliach, ale też w mniejszych miejscowościach, w Polsce powiatowej, w wioskach.

Eurostat, w oparciu o dane i prognozy naszego GUS, oszacował, że bez znaczącej fali imigrantów pod koniec XXI wieku na 100 osób w wieku produkcyjnym będą w Polsce przypadać 63 osoby w wieku powyżej 65 lat. Ustanowimy w ten sposób absolutny rekord (nomen omen) Starego Kontynentu. Chcemy pożyć? Sięgniemy po imigrantów?

Czy jednak jesteśmy gotowi na tę falę? Na to, że Polska przestaje być bezpowrotnie taka, jaką ją sobie wymarzyli potencjalni zwycięzcy kolejnych wyborów, czyli - HOMOgeniczna? Czy jesteśmy gotowi na 5 milionów migrantów z różnych zakątków globu? Na pół miliona Filipinek – bo chyba tylko one, wobec totalnej bezczynności polityków, są w stanie rozwiązać opisany wcześniej problem opieki nad seniorami?

Czy jesteśmy otwarci na prawa wyborcze dwóch milionów Ukraińców wypełniających coraz większą wyrwę w polskim rynku pracy, ratujących polskich przedsiębiorców i wzrost PKB, w tym miliona płacących już dziś w Polsce składki na ZUS, NFZ i podatki?

Mówiłem: albo-albo. Nasz wybór.