„My im high tech, składki i podatki, oni nam wycie Zenka, hafty kół gospodyń wiejskich i zamordyzm” – to z kolei synteza wypowiedzi przedsiębiorców z Rzeszowa, z którymi rozmawiałem w zeszły piątek. Prawda, że współgra z hasłem z Małopolski? To nie przypadek!

Nawoływania do fizycznego podzielenia – de facto już społecznie i gospodarczo podzielonej – Polski na dwa odrębne państwa słyszę od dłuższego czasu. Charakterystyczne, że w czasach rządów PO i PSL głośniej apelowali o to zwolennicy PiS; co więcej, w tamtym okresie działacze i akolici tego ugrupowania jeździli do Brukseli ze skargami na to, że rządzący nie dają im żyć po swojemu, niszczą wspólnotę, depczą demokrację etc., co jest sprzeczne z podstawowymi wartościami Unii Europejskiej. Rządy PiS miały być – a contrario - „świętem demokracji” i „złotą erą gry w biało-czerwonej drużynie”. Czy są?

Dwie Polski jako efekt „dziel i rządź”

Reklama

Zostawmy ocenę bańkom medialnym (nie bardzo mamy inne wyjście), a w ostatecznym rozrachunku – wyborcom, wierząc, że wybory w Polsce będą nadal wolne i demokratyczne, a może nawet powszechne (w dotychczasowych uczestniczyła zazwyczaj tylko połowa uprawnionych). Dzisiaj chciałem się bardziej skupić na tym, co metoda „dziel i rządź” i brutalnego wykluczania politycznego rywala (oraz jego zwolenników!) jako „wroga”, używana – w moim przekonaniu cynicznie – do zdobywania i sprawowania władzy nad Wisłą od przynajmniej dwóch dekad, zrobiła z głowami i sercami milionów Polaków.

Kluczowe spostrzeżenie jest takie, że postulat, by podzielić Polskę na Polandię i Polszę, od którego zacząłem ten felieton, jest osadzony w szerszym kontekście społecznym i psychologicznym. Czyli, mówiąc po ludzku, z jakiegoś powodu wielu Polaków myśli dokładnie tak, jak cytowani przedsiębiorcy. Mocne na to dowody znajdziemy w świetnych raportach tworzonych przez naukowców z Laboratorium Poznania Politycznego Instytutu Psychologii Polskiej Akademii Nauk. Ostatni, ,,Czy i jak identyfikujemy się dziś z Polską?”, ukazał się w mijającym tygodniu (pisaliśmy o nim szeroko wczoraj). Równie ciekawy jest jednak inny – „Jak smakuje polskość?”.

Badacze z PAN zadali odpowiednio reprezentatywnej grupie Polek i Polaków w wieku od 18 do 96 lat wiele fundamentalnych pytań. Bodaj najważniejsze z nich dotyczyło tego, czy więcej nas, Polaków, łączy czy dzieli. Niepokojące, że odpowiedź „więcej łączy niż dzieli” wybrało tylko 20 procent ankietowanych. Ta grupa jest sporo mniejsza od tej, która uważa, że „więcej nas dzieli niż łączy” (25 proc.).

Z raportu PAN wynika, że większość z nas (55 proc.) stanowią zwolennicy stwierdzenia, iż „tyle samo nas dzieli, co łączy”. Wniosek: Polacy, w przeciwieństwie do większości społeczeństw Europy, „nie postrzegają siebie jako grupy wewnętrznie spójnej”. Może mentalnie nie jesteśmy jeszcze jak Niemcy po wrześniu 1935 r. (ustawy norymberskie), Ruanda przed ludobójstwem w 1994 r., ani Kambodża u progu rewolucji (czytaj: Pól Śmierci) Czerwonych Khmerów, ale na pewno powinno nam się zaświecić krwiście czerwone światełko. Zwłaszcza że nasi politycy użyli już w kampaniach insektów, karaluchów i szarańczy (jak nazistowski Der Stürmer czy „Kangura” - rządowa gazeta Hutu), a teraz nie zawahali się sięgnąć po najczytelniejszy w świecie symbol ludobójstwa. Jako członek zarządu Fundacji Pamięci Ofiar Auschwitz jestem tym równie wstrząśnięty, jak nieliczni żyjący jeszcze byli więźniowie niemieckiego kacetu i stanowczo protestuję. Bo doskonale wiem, czym to cuchnie.

Z badań Instytutu Psychologii PAN wynika jednoznacznie, że stwarzamy potwora (o ile jeszcze nie stworzyliśmy): polityka „dziel i rządź” prowadzi do utraty społecznej i narodowej spójności, skrajnej polaryzacji, czego efektem (na zasadzie sprzężenia zwrotnego) jest… uformowanie społeczeństwa, w którym najlepiej sprawdza się metoda „dziel i rządź”. Czyli – błędne koło.

Czy możemy jeszcze z niego wyjść?

Kto jest, a kto nie jest Polakiem

Bardzo pocieszające jest to, że wiele innych naszych poglądów mocno nie sprzyja wykluczaniu współrodaków ze wspólnoty, ani przedstawianiu ich jako wrogów. Politycy wprawdzie namiętnie stosują tę metodę, zaliczając przeciwników do zdrajców, a ich zwolenników do (minimum) głupków, ale wszystko wskazuje na to, że taka perswazja oddziałuje wyłącznie na tzw. betonowy elektorat.

Z badań PAN wynika jasno, że najważniejszym kryterium polskości jest dla zdecydowanej większości z nas znajomość języka polskiego (53 proc. odpowiedzi, że to „bardzo ważne” i 31 proc., że „ważne”), a tuż zaraz - subiektywne przekonanie danej osoby o tym, że jest Polakiem/Polką (50 proc. odpowiedzi „bardzo ważne” i 30 proc. „ważne”). Nieco mniej z nas kojarzy polskość z posiadaniem obywatelstwa (77 proc.), znajomością kultury i historii polskiej (76 proc.), przestrzeganiem polskich obyczajów (65 proc.), mieszkaniem na stałe w Polsce (59 proc.), urodzeniem się w Polsce (56 proc.), posiadaniem przynajmniej jednego z rodziców narodowości polskiej (56 proc.), szczególnymi zasługami dla Polski (40 proc.).

A co z wiarą katolicką? Zbitka Polak-katolik funkcjonuje w głowach i sercach jednej trzeciej badanych: 18 proc. uznało, że katolicyzm jest bardzo ważnym kryterium polskości, kolejne 15 proc. – że ważnym. Jednocześnie, aż 36 proc. deklaruje, że to jest czynnik „w ogóle nieważny”, zaś 12 proc. – „nieważny”.

Jedna trzecia to wprawdzie sporo mniej niż 48 proc., ale zarazem – przy odpowiedniej mobilizacji w okopach Świętej Trójcy i jednoczesnej polaryzacji owych 48 proc. - wystarczająco dużo, by wygrać wybory.

Podobnie jest w przypadku innej grupy pytań. Np. „Czy Pana/i zdaniem naród polski cierpiał w historii bardziej czy mniej niż inne narody?”. Większość (55 proc.) respondentów wybiera odpowiedź „Tak samo jak inne narody”, ale 43 proc. obstaje przy stwierdzeniu „Więcej niż inne narody”. Na tym drugim można budować narrację o winie Zachodu, krzywdach do naprawienia, reparacjach itp., wzmacniając przy okazji resentymenty. W polityce opartej na emocjach to 43 proc. stanowi bezcenny kapitał wyborczy. Zwłaszcza że aż 45 proc. dorosłych Polek i Polaków deklaruje duże bądź bardzo duże zainteresowanie historią (częściej mężczyźni niż kobiety).

Z badań faktycznie wyłania nam się zatem obraz „dwóch Polsk”, o których mówią mi od lat (choć ostatnio częściej) przedsiębiorcy i nie tylko. O całkiem realnym istnieniu takich odrębnych światów, posługujących się zupełnie innymi językami (choć z pozoru jest to ten sam polski) najłatwiej się przekonać wychodząc ze swojej bańki i oglądając, słuchając lub czytając przez godzinę informacje i opinie prezentowane w mediach bańki drugiej. Doprawdy, wszystkim polecam ten eksperyment. Bywa arcybolesny, ale zawsze – pouczający. Sęk w tym, że prawie nikt go nie stosuje, zgodnie z założeniem: „po co tracić czas na te świnie, wrogów, zdrajców, głupków, fałszywych Polaków, obcych agentów, onuce Putina”. Z serca przepraszam za ten ciąg inwektyw, ale wybrałem doprawdy najstrawniejsze…

Nie do (fizycznego) podzielenia

Mimo istnienia tych coraz bardziej rozłącznych światów, oczywiste wydaje się, że postulat ich fizycznego rozdzielenia jest po prostu niewykonalny. I chodzi nie tylko o to, że np. takie Podkarpacie rozpadłoby się na „Polszę” powiatową i „Polandię” w postaci Rzeszowa z przyległościami (ewentualnie jeszcze kilka enklaw – miast); podobnie Małopolska czy Mazowsze. Największy problem w tym, że ów podział jest skrajnie sprzeczny logicznie. To zjawisko występuje dziś w bardzo wielu krajach demokratycznych, także w USA, ale w Polsce, która zasłynęła z „Solidarności”, obalenia komunizmu i sprawnej budowy kapitalizmu, jest bodaj najbardziej widoczne i czytelne.

By to wyjaśnić, przywołam sondaż - wykonany wprawdzie dawno, bo prawie cztery lata temu, ale za to symptomatyczny. Agencja Badań Rynku i Opinii SW Research zapytała wówczas reprezentatywną grupę dorosłych Polek i Polaków, „czy współczesną Polskę należy zaliczyć do krajów Zachodu czy Wschodu”. Odpowiedź „do Zachodu” wybrało mniej połowa (47,3 proc.) ankietowanych, a „do Wschodu” – prawie jedna czwarta (24,7 proc.). Pierwszą grupę zdominowali ludzie z największych miast, z wyższym wykształceniem i ponadprzeciętnymi dochodami (2-3 tys. zł na osobę), drugą – mieszkańcy wsi i małych miasteczek, z wykształceniem zasadniczym zawodowym i dochodach poniżej 1 tys. zł na osobę.

Zwolennicy czarno-białego rysowania świata gotowi są na tej podstawie wskazywać wprost „opcję wschodnią” (czytaj: rosyjską) w Polsce. Jako się rzekło, sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, a to dlatego, że jednocześnie wielu (większość?) tak zaszufladkowanych ludzi deklaruje ponadprzeciętne zainteresowanie historią i uważa, że my, Polacy, wycierpieliśmy w tej historii tak wiele, jak nikt – zarówno od Niemców (Zachodu), jak i Ruskich (Wschodu). I wcale nie pała miłością do Moskwy, a już na pewno nie do Rosji Putina.

Sprzeczność logiczna polega na tym, że można w Polsce uważać Moskwę, Rosję i Putina za śmiertelnego wroga Polski (a przynajmniej tak prawić), a zarazem mówić o Zachodzie niemal to samo co Putin i patriarcha Cyryl, spotykać się z ich zachodnioeuropejskimi zwolennikami oraz próbować budować nad Wisłą ład przypominający jako żywo ten rosyjski, z coraz bardziej iluzorycznymi przepisami prawa i wolnościami obywatelskimi, z fasadowymi instytucjami podległymi władzy skupionej w jedynie słusznym ośrodku zawiadującym oblężoną twierdzą. Nawet więcej: można oficjalnie ścigać wpływy Wschodu, będąc w tym Wschodzie zanurzonym mentalnie aż po same uszy, a może i głębiej.

Z punktu widzenia ogółu obywateli najbardziej brzemienne w skutki jest to, że owo zanurzenie mentalne przekłada się prędzej czy później na zanurzenie systemowe. Czyli, mówiąc najprościej, budowanie państwa na wschodnią modłę i zmuszanie obywateli ceniących wartości i instytucje Zachodu do życia w realiach, w których owe wartości są na każdym kroku deptane, a instytucje – poniewierane lub podbijane przez swojaków. To rodzi bunt – i dlatego tylu ludzi mówi głośno (pół żartem, pół serio?) o podzieleniu Polski na dwa odrębne państwa pod hasłem: „A niechże ci wszyscy zwolennicy ruskiego miru zamkną się w tej swojej chacie z kraja i tam grillują siebie, nie nas”. Ale…

Synteza Wschodu z Zachodem? Nicość!

Nakłada się na to jeszcze jedna co najmniej niespójność logiczna. Otóż – niezależnie od wszystkich opisanych badań i sondaży oraz przeważnie smutnych wniosków z nich – faktem jest, że stale rośnie poparcie Polek i Polaków dla Unii Europejskiej. Jak wynika z raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego (rządowego think tanku!), największą stagnację prounijnej miłości przeżywaliśmy w latach 2010-13, czyli – umownie rzecz biorąc – „za Tuska”. Rekord poparcia ustanowiony został natomiast w roku 2022, w którym po raz kolejny (przypadek?) nie dostaliśmy funduszy unijnych z nowej perspektywy (ani tych z KPO).

Imponujące 92 procent poparcia dla Unii robi wrażenie w całej Europie, bo w wielu krajach jest to po prostu wynik niesłychany. Co równie istotne – od początku rządów PiS stale maleje też odsetek przeciwników UE oraz niezdecydowanych. Tych pierwszych jest już tylko 3 proc., wobec 20 proc. w 2004 r. i ponad 10 proc. „za Tuska”.

Z tegorocznego Eurobarometru wynika, że aż 82 proc. Polek i Polaków uważa, że członkostwo w UE przynosi nam bardzo realne korzyści. Co doceniamy szczególnie? Po pierwsze: podnoszenie standardu życia, po drugie: udział Unii w krajowym wzroście gospodarczym, po trzecie: kluczową (obok NATO) rolę UE w utrzymaniu pokoju i wzmacnianiu naszego bezpieczeństwa. Niestety, niewielu z nas rozumie i w ogóle kojarzy, że wszystkie te korzyści są możliwe w określonym – z gruntu ZACHODNIM – ładzie prawnym i instytucjonalnym. Ów brak świadomości (skojarzeń) może wynikać z tego, że przez ostatnie dwie dekady akcentowaliśmy na każdym roku znaczenie unijnych PIENIĘDZY, a zapomnieliśmy (?) o akcentowaniu znaczenia unijnych STANDARDÓW.

Jeśli ktoś czytając tę frazę wzruszył ramionami, niechże zrobi prosty myślowy eksperyment, wyobrażając sobie 300 mln euro na budowę drogi ekspresowej – w Polsce AD 2019 i Ukrainie AD 2019. Te same pieniądze, inne standardy. W Polsce unijne (zachodnie), w Ukrainie wschodnie (ruskie). Efekt?

W Polsce korupcja na wschodnią modłę przestała się panoszyć nie dlatego, że PiS i dzielny szeryf półprocentowej Suwerennej Polski walczy ze skorumpowanymi, tylko dlatego, że jakiś czas temu przyjęliśmy unijne standardy i stworzyliśmy instytucje wkomponowane w zachodni system prawny. Jeśli dziś grozi nam powrót korupcji i innych patologii, to tylko dlatego, że PiS te standardy kontestuje, nadweręża lub niszczy, wyprowadzając Polskę z zachodniego systemu prawnego. Jest to, mimo całej antymoskiewskiej frazeologii, mentalnie stuprocentowo wschodnie. Bo, nie czarujmy się, w tak podzielonym świecie – tertium non datur. Możemy być albo na Zachodzie, albo na Wschodzie.

W tym sensie znaleźliśmy się dziś – chwała Bogu (na razie) tylko mentalnie, a nie politycznie i fizycznie - niemal dokładniew tym samym miejscu, co w roku 1927, gdy wybitny krakowski naukowiec prof. Feliks Koneczny wygłosił na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim swój słynny wykład „Polska między Wschodem a Zachodem”. Jego fundamentalna – jakże świeża do dziś! - teza brzmiała: „Nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”.

Profesor postawił ją, próbując wyciągnąć sensowne i praktyczne wnioski z jakże kochanej przez Polaków historii Rzeczypospolitej. Przekonywał, że o ile geograficznie pozostajemy krainą pomiędzy Wschodem a Zachodem (a byliśmy wtedy, przypomnijmy, przesunięci w porównaniu z obecną Polską o 200 km na wschód), o tyle pod względem cywilizacyjnym wcale tak być nie musi. Apelował, by Polska stanowczo kierowała się ku Zachodowi, albowiem w dążeniu do syntezy cywilizacyjnej zachodnio-wschodniej kryje się dla naszego kraju „nicość kulturalna i nicość polityczna”.

Nicość! Ot, co.