Wiem, wszystkich na dzień dobry zafrapowała ta pornografia (do której wrócę), ale chyba jeszcze bardziej przykuli uwagę Czesi. I słusznie. Jeszcze na początku obecnego stulecia nasi haskowo-piwni bracia mieli najniższy współczynnik dzietności w Europie i krajach OECD: 1,15 (nauka zakłada, że do tzw. zastępowalności pokoleń, aby kraj się nie wyludniał, potrzeba 2,1). My mieliśmy wtedy 1,4 (gdy z 1990 r. prawie 2), czyli nędznie, ale zawsze lepiej. I nagle, w 2004 r. Czesi nas wyprzedzili, a w minionej dekadzie zaczęli zostawiać w tyle kolejne kraje, by w 2019 stanąć mocno na podium – za Francją i Rumunią. W zeszłym roku zajęli miejsce drugie, a w tym zostaną zapewne liderami Europy – ze wskaźnikiem w okolicach 1,85 (Francja ma 1,84 – w głównej mierze dzięki muzułmankom, Rumunia 1,81, Irlandia – 1,78). Średnia europejska to – wedle Eurostatu - 1,53 (tyle, co w 2019 i więcej niż w 2021, gdy wynosiła 1,5).

W tym samym czasie Polska dzietność tąpnęła. Ostatnie odbicie, z 1,29 do 1,48, zanotowaliśmy w latach 2013 – 2017, a więc trochę „za Tuska”, a trochę (efekt 500 plus?) „za Kaczyńskiego”. Od tego czasu mamy jednak kolejny zjazd. Który w obecnej kadencji PiS tragicznie przyspieszył. W 2022 r. współczynnik dzietności spadł nam do 1,26, co jest czwartym najgorszym wynikiem w Europie.

O, święta naiwności, czyli religia i dzietność

Reklama

Osoby kojarzące dzietność z wiarą religijną, pielęgnowaniem wartości rodzinnych i regulacjami prawnymi, na czele z zakazem aborcji, muszą mieć dysonans poznawczy. Tym bardziej, że dzietność ciągną nam w ostatnich latach w górę „bezbożne” wielkie miasta, zaś w demograficznym kryzysie zaczęły się pogrążać tereny kontrolowane wciąż przez pana, wójta i plebana. Religijna wieś najbardziej rozczarowuje – co wynika w największym stopniu z masowej ucieczki młodych kobiet do miast. W sporym uproszczeniu: faceci wraz z lokalnymi matronami, przy wsparciu władzy (miejscowej, centralnej i kościelnej) próbują tam tworzyć jakieś dystopie, ale wiele dziewczyn nie chce się w to „bawić”. Wyjeżdża do miast i – ewentualnie – tam rodzi (pod warunkiem, że znajdzie odpowiedniego partnera; o czym dalej). Notabene - o zgrozo! – powiększa w ten sposób populację „lewaków”.

Tymczasem Czesi są społeczeństwem, które od czasu spalenia na stosie w Konstancji Jana Husa konsekwentnie odchodzi od religii. Dziś ponad 68 proc. Czechów deklaruje się jako ateiści, a tylko 18 proc. jako wierzący, przy czym ponad połowa tych drugich nie utożsamia się z żadnym z kościołów; 7 procent uważa się za katolików, trzy razy mniej za protestantów. Po Husie został pomnik na Rynku Staromiejskim w Pradze - postawiony w pięćsetną rocznicę śmierci, obchodzoną przez Czechów jako święto państwowe (dzień wolny od pracy). Zostało też słynne powiedzenie Husa „O, święta naiwności” (O, sancta simplicitas) – filozof i bohater Czech miał je wypowiedzieć na stosie do seniorki zwiększającej (w swym mniemaniu) swą pobożność i szansę życie u boku Chrystusa przy pomocy kolejnych wiązek chrustu wzniecającego ogień.

Kwestia druga: kiedy wpiszemy w wyszukiwarkę „aborcja w Czechach”, na pierwszym miejscu wyskakują reklamy tamtejszych klinik wykonujących zabiegi „bezboleśnie w jeden dzień”. U naszych sąsiadów aborcja dozwolona jest na życzenie do 12 tygodnia ciąży, zaś do 24 tygodnia z przyczyn zdrowotnych i embriopatologicznych. Prawo to funkcjonuje od 1986 roku, czyli schyłkowych lat komuny (zakaz podobny jak obecny w Polsce obowiązywał tylko do 1950 r., czyli w czasach stalinowskich, potem został mocno zliberalizowany). W czerwcu 2003 religijni konserwatyści próbowali zaostrzyć przepisy, wprowadzając ograniczenia podobne do tych, jakie obowiązywały w Polsce przed zmianami dokonanymi przez PiS, ale wniesiony do parlamentu projekt przepadł z kretesem - stosunkiem głosów 134:23.

Polak, katolik, bez dzieci

Trzy dekady temu przeciętna Polka rodząca swoje pierwsze dziecko miała nieco ponad 22 lata. Obecnie – prawie 29 lat. To wiele zmienia. Podobnie jak fakt, że pokolenie ostatniego wyżu z lat osiemdziesiątych rodzi znacznie mniej dzieci niż generacje ich rodziców, o dziadkach nie wspominając. W czasach Gierka normą w miastach była trójka pociech, a na wsi powyżej czwórki. Dziś dwójka – i tu, i tu - to dużo. Wiele par wybiera jedno. Równie wiele nie ma dzieci wcale bo nie chce lub (coraz częściej) nie może.

Rekordowo niski od ponad 100 lat poziom urodzeń jest tego skutkiem. A sytuacja będzie się jeszcze pogarszać, bo niebawem przestaną rodzić kobiety z ostatniego wyżu – z lat 80. Jest ich o połowę więcej niż tych z lat 90. i dwa razy więcej niż w pokoleniach poczętych w XXI wieku. Mówiąc brutalnie: nadrobienie skutków katastrofalnie niskiej dzietności z obecnych czasów PiS wymagałoby od kolejnych pokoleń wzrostu dzietności do absurdalnie wysokiego we współczesnym świecie wskaźnika 3, a może i 4! Tymczasem my zjeżdżamy sobie w przepaść – w kierunku 1.

Czy to jest wina młodych pokoleń czy raczej starych, którzy rządzą tak, że młodzi nie umieją lub nie chcą płodzić dzieci? To jest, jak się wydaje, kluczowe pytanie.

Oczywiście, nie sposób lekceważyć takich zjawisk, jak cyfryzacja, upowszechnienie się komunikatorów i mediów społecznościowych oraz pornografii (obiecałem, że do niej wrócę…). Paradoks polega na tym, że młody może dziś w internecie znaleźć wszystko, łącznie z instrukcją budowy bomby oraz zapłodnienia kobiety/zajścia w ciążę, a jednocześnie w kolejnych pokoleniach szerzy się niebywała ignorancja w sprawach, że tak powiem, damsko-męskich. Które (starsi, przynajmniej niektórzy, to wiedzą), nie obejmują wyłącznie kwestii technicznych, ale także, a może przede wszystkim - społeczno-towarzyskie.

Moi znajomi seksuolodzy, ale też psycholodzy i psychoterapeuci, spotykają coraz więcej młodych, którzy doskonale wiedzą, jak uprawiać seks – ale po prostu nie mają z kim, albo… im się nie chce. To znaczy – chce (hormony szaleją), ale niekoniecznie z kimś. Bo to wymaga znalezienia odpowiedniej osoby, a potem mozolnych starań, całego tego zachodu, sensownego rozmawiania (kłania się sztuka romansu, albo chociaż flirtu! – tego nie znajdziesz ani w porno, ani w „Greyu”) i zaglądania głęboko w oczy bez pośrednictwa tych małych ekraników. Kto jeszcze potrafi?!

Najbardziej pod górkę mają wspomniane wcześniej młode kobiety uciekające do wielkich miast z dystopii pana, wójta i plebana. Jest ich w metropoliach znacznie więcej niż rówieśników przeciwnej płci (z Ukrainkami ponad 120 na 100 mężczyzn), co już na starcie utrudnia sprawę. Równocześnie świat ambitnych młodych kobiet, migrujących na uniwersytety i politechniki, dużo lepiej wykształconych od mężczyzn, zajmujących coraz wyższe stanowiska w firmach i instytucjach, świadomych swej wartości i gotowych bronić swoich praw, z każdym rokiem rozjeżdża się ze światem młodych mężczyzn. Widać to wyraźnie w badaniach społecznych. Cele i strategie życiowe tych dwóch grup stały się mocno rozbieżne, a poglądy na politykę, gospodarkę i aktywność publiczną – bywają wręcz przeciwstawne. Dziewczyna z Partii Razem nie umawia się z chłopakiem z Konfederacji (choć ten pewnie by nie protestował).

Oczywiście, nie trzeba mieć dalekosiężnych wspólnych celów, ani nawet codziennych upodobań, żeby uprawiać seks. Sęk w tym, że młodzi robią to dziś o wiele bardziej świadomi potencjalnych konsekwencji. Mimo wysiłków PiS, by ograniczyć dostęp do środków antykoncepcyjnych (zwłaszcza tych „po”), stosuje się je w Polsce powszechnie. To zasadniczo odróżnia polską młodzież AD 2023 od tej sprzed trzech dekad, gdy – wedle szacunków demografów – nawet połowa pierwszych dzieci (w tym większość na wsi) pochodziła z wpadki. Czyli niewiedzy i (lub) braku jakichkolwiek zabezpieczeń.

Reasumując: wielu młodym po prostu się nie chce, a jeszcze liczniejsi zabezpieczają się przed ciążą. To drugie stało się normą wśród par żyjących ze sobą od lat na kocią łapę (stanowią one już ponad połowę związków nad Wisłą). Ale też wśród małżeństw.

Z kolei w Polsce powiatowej typowym składnikiem krajobrazu stał się – grany w polskiej wersji „Biura” („The Office”) przez Andrzeja Woronowicza – „Polak-katolik, praktykujący, ale nie wierzący”. I – zrządzeniem losu - bez dzieci.

Na ile jest to efekt globalnych przemian cywilizacyjnych, a na ile hipokryzji i nieudolnej polityki społecznej obecnej, propagandowo ultrakatolickiej (bo w praktyce różnie bywa) i prorodzinnej ekipy rządzącej? Częściowej odpowiedzi na to pytanie udzielają… Czesi.

Czeski fenomen, czyli cud bezbożników

Jak udało się Czechom w niespełna dwie dekady zwiększyć dzietność kobiet z niemal najniższej w Europie do najwyższej, jeśli nie religijnymi nakazami i prawnymi zakazami? Otóż celem polityki społecznej i gospodarczej kolejnych rządów, prawicowych i lewicowych, jest zmniejszanie czegoś, co naukowcy nazywają „fertility gap”, czyli różnicy między planowaną a rzeczywiście płodzoną liczbą dzieci. We wszystkich krajach rozwiniętych, także w Polsce, ludzie deklarują, że chcą mieć więcej dzieci, niż faktycznie potem mają. W Polsce spełnienie deklaracji dałoby współczynnik dzietności zdecydowanie powyżej 2! Czemu zatem zjechaliśmy do 1,26?

Naukowcy podkreślają, że deklarowana dzietność pozwala ocenić, czy dane społeczeństwo prezentuje kulturę prodzietną czy też nie, natomiast wielkość „fertility gap” jest świetną miarą tego, czy państwo faktycznie sprzyja płodzeniu i posiadaniu dzieci, czy też jest w tym obszarze nieprzyjazne. Polska wypada w tym drugim zestawieniu wyjątkowo słabo. A Czechy – świetnie.

Analizujący ten fenomen w „Obserwatorze Gospodarczym” Radosław Ditrich stwierdza z pewnym zdziwieniem, że przeciętni Czech i Czeszka nie są ani szczególnie zamożniejsi od Polki i Polaka (tzw. dochód rozporządzalny mamy zbliżony), ani nie mają lepszej sytuacji mieszkaniowej (i dostępu do nowych mieszkań). Południowi sąsiedzi nie mają też lepszego dostępu do usług publicznych, z wyjątkiem opieki zdrowotnej. Odróżnia ich natomiast realizowana konsekwentnie od 2005 roku Koncepcja Polityki Rodzinnej.

Jednym z kluczowych elementów czeskiej strategii jest udostępnienie wszystkim zainteresowanym bardzo taniego (dwa razy tańszego niż w Polsce) in vitro. Z tego programu pochodzi m.in. 60 proc. wszystkich dzieci rodzonych przez Czeszki powyżej 35. roku życia. 60 procent! Dzięki in vitro Czesi witają na świecie co roku ponad 6 tys. nowych rodaków. To tak, jakby w Polsce rodziło się dodatkowo ponad 20 tys. I… mogło tak być.

Uruchomiony „za Tuska” (w 2013 r.) państwowy program leczenia metodą pozaustrojowego zapłodnienia przyniósł (do końca 2019 r.) 22 188 urodzeń żywych u 19 617 par. Czyli średnio 1,13 dziecka na parę. Kosztowało to podatników 244 mln zł, czyli wyłożyliśmy 11 tys. zł na narodziny nowego Polaka. Jak wiadomo, PiS zrezygnował z tego projektu (realizują go w Polsce jedynie niektóre samorządy), proponując w zamian: „Program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego w Polsce w latach 2016-2020” oparty na „naprotechnologii”, czyli naturalnych metodach planowania rodziny. Do końca 2019 roku wzięło w nim udział 5 727 par, etap diagnostyczny ukończyło 2 649, do dalszego leczenia niepłodności skierowanych zostało 1 155. Udało się uzyskać 294 ciąże (nie wiadomo, ile zakończyło się porodem). Wedle NIK, kosztowało to podatników ponad 46 mln zł. Czyli każda ciąża poczłonęła 156,5 tys. zł. Od kosztów gorszy jest jednak mizerny efekt. Zwłaszcza że w Polsce więcej niż co siódma para zmaga się z niepłodnością.

Z analiz makroekonomicznych Radosława Ditricha wynika, że dużą rolę pronatalistyczną odgrywa w Czechach niskie bezrobocie wśród młodych do 25 roku życia (dwa razy niższe niż w Polsce) oraz stabilne warunki ich życia, w tym wyjątkowo niska – dwa razy mniejsza od średniej unijnej – stopa ubóstwa; wprawdzie w Polsce tę drugą udało się PiS-owi wydatnie zmniejszyć, ale różnica nadal jest spora i w ostatnim roku, przy rekordowej inflacji skutkującej wzrostem kosztów utrzymania, znowu rośnie.

Kolejnym filarem czeskiego programu wspierania dzietności jest promowanie równości płci, w tym zachęcanie mężczyzn do brania urlopu ojcowskiego i angażowania się w opiekę nad dzieckiem od samego początku oraz motywowanie (na wszelkie sposoby!) matek z małymi dziećmi do podjęcia pracy. Sprzyja temu elastyczność pracy (z gwarancjami wysokości wynagrodzenia), podwojona liczba godzin, jakie dziecko może spędzić za publiczne pieniądze w placówkach opiekuńczych (sieć przedszkoli jest szybko rozbudowywana) oraz – rekordowa na kontynencie – wysokość finansowego wsparcia dla osób decydujących się na dziecko. Zasiłek macierzyński można brać już na 8 tygodni przed porodem; zasiłek ojcowski jest tej samej wysokości; potem można otrzymać zasiłek wychowawczy oraz zasiłek wyrównawczy z tytułu utraconych zarobków. Dochodzą do tego ulgi podatkowe na dzieci.

Mamy więc oto kraj w przytłaczającej większości ateistyczny (bezbożny), z legalną aborcją na żądanie i zarazem największą dzietnością w całej Unii. Można by to nazwać cudem, ale Czesi nie wierzą w cuda. I może właśnie dlatego osiągnęli taką dzietność? Bo politycy-kaznodzieje, pełni znanych wszystkim wad, nie trąbią tam rodakom do uszu, jak żyć (robiąc przy okazji co innego), tylko starają się dać pożyć.

Tak zupełnie nie a propos (a może jednak?) wymienię na koniec kraje o najniższej dzietności w Europie: Włochy (1,25), Hiszpania (1,19) i – absolutny outsider – Malta z 1,13 urodzeń na kobietę. Od 1981 roku maltańskie prawo przewiduje całkowity zakaz aborcji w jakiejkolwiek sytuacji (wcześniej przerywanie ciąży było legalne z powodu ścisłych wskazań medycznych). Do „wierzących w Boga” zalicza siebie 95 proc. obywateli Malty, ponadto 3 procent wierzy „w inną siłę wyższą”. Ateiści stanowią 2 procent. Konstytucja Malty wskazuje katolicyzm jako religię państwową. Narracja państwa jest huraganowo prorodzinna.

Niby idealne warunki do płodzenia i rodzenia. Więc co poszło nie tak? I czy warto to naśladować?