Pytam o to zwłaszcza polityków i wyborców partii próbujących nas otumanić antyimigranckimi obrazkami. Celem tej ohydy jest rozniecenie nienawiści, która nas – wyborców (a zwłaszcza ich część zwaną tyleż sprytnie, co nietrafnie „suwerenem”) – tak zaślepi, że stracimy z pola widzenia sprawy istotne, jak zapaść ochrony zdrowia, groźba katastrofy edukacyjnej całych pokoleń, inflacja dwa razy wyższa od średniej w Unii czy nieokiełznane, że tak się delikatnie wyrażę, korzystanie z przywilejów władzy w celach porażająco prywatnych.

Część Polek i Polaków wie, że politycy brzydko chwytają się „obcych” po raz enty i ma świadomość konsekwencji nakręcania spirali nienawiści. A suweren? Ten, niestety, zawsze wygląda i zachowuje się tak, jakby był obsadzany w roli morderczego nienawistnika po raz pierwszy, choć przecież odgrywa tę brzemienną w skutki rolę od tysięcy lat. Jota w jotę tak samo.

Mimo to zamiast buchających emocji proponuję chłodne liczby. Jak znalazł na gorące lato.

Reklama

Duże miasto w rok i pięć miesięcy

W 2008 r., za „pierwszego Tuska” mieliśmy o tej porze roku zarejestrowanych w ZUS 16 tys. cudzoziemców. Tak, SZESNAŚCIE TYSIĘCY, w tym dwa tysiące Ukraińców. 15 lat później, gdy piszę te słowa, liczba ta przekracza zapewne 1,1 mln. Czyli jest prawie 69 razy większa.

Na koniec maja ZUS raportował 1 milion i 85 tysięcy ubezpieczonych cudzoziemców (składki emerytalne opłacało wtedy w sumie 15,88 mln osób, obcokrajowcy stanowią już więc 7 proc. ogółu ubezpieczonych). Od stycznia 2022 r. liczba ta urosła o… 213,7 tys. Słowem: w rok i pięć miesięcy przyjęliśmy do LEGALNEJ ROBOTY i na studia grupę cudzoziemców większą od całej populacji Torunia. Albo Rzeszowa. Albo Kielc. I jeszcze czterech z osiemnastu miast wojewódzkich.

Demografowie zastrzegają przy tym, że w narodowym spisie z 2021 r. liczba cudzoziemców w stolicach województw została mocno niedoszacowana, a po rosyjskiej napaści na Ukrainę – rewolucyjnie wzrosła. Sami Ukraińcy stanowią dziś w skali kraju ok. 6 procent ludności, ale w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu, Gdańsku, Rzeszowie ich odsetek może być nawet dwa razy większy. Warszawa stała się dzięki Ukraińcom miastem dwumilionowym, a Kraków z pewnością liczy ponad milion mieszkańców, a nie 800 tys., jak wynika z ostatniego spisu.

Prof. Jan Brzozowski z Uniwersytetu Jagiellońskiego zwraca uwagę, że zdecydowana większość dorosłych Ukrainek i Ukraińców w Polsce „od zawsze” pracuje. Początkowo byli standardowo zatrudniani na czarno – zwłaszcza w rolnictwie czy na budowach – ale od mniej więcej dekady szybko rośnie populacja pracujących legalnie. Podstawowym powodem jest to, że Polska przeżywa zapaść demograficzną:

  • na emerytury przechodzą powojenne wyże - każdy rocznik liczył tu od 650 do 800 tys. osób)
  • na rynek pracy wchodzą niże - liczące po 400 tys., a ostatnio po 360 tys. osób.

Za sprawą luki demograficznej oraz przyzwoitego tempa rozwoju gospodarczego mamy rekordowo niskie bezrobocie (drugi najlepszy wynik w UE). Pracodawcy potrzebują tylu pracowników, ilu potrzebowali wcześniej, a w niektórych branżach (jak IT) sporo więcej – a tymczasem liczba dostępnych kandydatów stale maleje. Co roku ubywa ich 150 – 200 tysięcy, a w kolejnych rocznikach, przy obecnym tempie przechodzenia na emerytury, luka powiększy się do 350 tys. rocznie.

To wszystko sprawia, że sytuacja pracobiorców, również tych cudzoziemskich, jest generalnie dobra. Mogą żądać przyzwoitych płac i zatrudnienia na etacie. Widać to w statystykach ZUS.

W niektórych sektorach gospodarki pogłębiający się deficyt pracowników wynika także z coraz lepszego (statystycznie) wykształcenia i zupełnie innych preferencji zawodowych kolejnych pokoleń. Trzy dekady temu studia wyższe kończyło około 7 procent Polek i Polaków, a dwie trzecie zajmowało się różnego rodzaju pracami fizycznymi. Dzisiaj wykształcenie wyższe zdobywa ponad połowa Polek i jedna trzecia Polaków, a do robót fizycznych pali się niewielu. Ponadto:

  • Dobijające do 20 tys. zł zarobki w IT zachęcają młodych do wyboru tego kierunku – kosztem innych (co w tych drugich powiększa braki kadrowe)
  • Państwa zachodnie borykają się z tymi samymi problemami i wysysają pracowników z innych krajów, przede wszystkim z byłych demoludów, które weszły do Unii, jak Polska, Bułgaria, Rumunia.

Federalny Urząd Statystyczny podaje, że do cudzoziemskiego pochodzenia przyznaje się już grubo ponad jedna czwarta ludności Niemiec, czyli 22 mln ludzi - to więcej niż wynosi cała ludność Niderlandów. Dominują Turcy, Polacy i Włosi. Nasi zachodni sąsiedzi przyjęli w ostatnich latach miliony świeżych imigrantów, a mimo to potrzeby ich gospodarki pozostają silnie niezaspokojone.

Ekonomistka Monika Schnitzer, szefowa federalnej rządowej rady ekspertów, w wywiadzie udzielonym niedawno „Sueddeutsche Zeitung”, stwierdza wprost, że rozwiązaniem tego fundamentalnego problemu mogła by być znacząco większa imigracja – sięgająca 1,5 mln cudzoziemców rocznie. Postuluje przy tym, by niemieckie urzędy imigracyjne zrezygnowały z wymogu znajomości języka niemieckiego, bo w wielu zawodach wystarczy angielski. Jej zdaniem urzędnicy powinni się zająć świadczeniem przyjaznych usług dla cudzoziemców, a nie odstraszaniem potencjalnych wybawicieli gospodarki.

Cudzoziemcy odegrali w rozwoju i umacnianiu niektórych sektorów niemieckiej gospodarki rolę podobną do tej, jaką odgrywają dziś Ukraińcy w polskim budownictwie, przemyśle przetwórczym, rolnictwie czy handlu.

Przy czym trzeba pamiętać, że zasługi Polaków są tutaj szczególne: chodzi bowiem nie tylko o miliony pracowników, jacy (legalnie i na czarno) zasilają od lat, a właściwie dekad, firmy za Odrą, ale też o 330 tysięcy tych, którzy pracują w niemieckich fabrykach w Polsce. Jednym z niemieckich pomysłów na zmniejszenie deficytu siły roboczej we własnym kraju było bowiem (i jest) budowanie fabryk w innych krajach i korzystanie z zasobów tamtejszego rynku pracy. W kraju przemysł nie znalazłyby wystarczającej liczby pracowników, by się rozwijać i zwiększać eksport będący od połowy XX stulecia głównym motorem napędowym niemieckiej machiny gospodarczej.

Wydaje się to proste i logiczne. Tym bardziej zdumiewa mnie, ze żaden polski rząd nie wypracował dotąd dokumentu, w którym - w oparciu o doświadczenia Niemiec i innych państw zachodnich – zawarłby sensowne wnioski dla Polski. A na takim fundamencie powinna się opierać cała polityka migracyjna. Wiemy przynajmniej, dlaczego Polska jej nie ma. Politykom łatwiej jest wzbudzać emocje za pomocą obrazków – niestety, jako społeczeństwo nie wykształciliśmy (jeszcze?) w sobie odruchu odrzucania tej ohydy – niż zmierzyć się z trudnymi liczbami i związanymi z nimi wyzwaniami.

Ale to przecież te liczby i wyzwania są prawdziwe – nie obrazki.

Ponad milion wakatów

W najbliższych latach różnica między liczbą zgonów i urodzeń w Polsce – wynosząca dziś ok. 150 tys. osób rocznie – będzie się powiększać. Nawet gdybyśmy w stymulowaniu dzietności odnieśli taki sukces, jak opisywani przeze mnie niedawno Czesi, liczba Polek i Polaków nie przestanie maleć. Może co najwyżej maleć wolniej. Dane ją jednoznaczne:

  • 350 tys. kobiet z mojego pokolenia urodziło średnio 2,2 dziecka
  • 200 tys. kobiet z pokolenia mojej starszej córki rodzi średnio 1,26 dziecka
  • 150 tys. kobiet z pokolenia, które właśnie przyszło na świat, urodzi… No, właśnie: po ile dzieci musiałaby rodzić każda z nich, by w sumie dało to populację taką, jak w moim pokoleniu? To proste działanie matematyczne. Niechże każdy sobie policzy – dla otrzeźwienia.

Prof. Jan Brzozowski ujmuje to tak: Wiem, że to bardzo brutalne dla walczących braci i sióstr z Ukrainy, ale jeśli spojrzymy na imigrację przez pryzmat tych liczb, to musimy stwierdzić, że obecność dwóch milionów Ukrainek i Ukraińców w Polsce jest zbawienna dla naszego społeczeństwa i całej gospodarki. To dar z nieba. I to wyjątkowo hojny:

  • W ciągu dekady, liczba pracujących legalnie lub studiujących nad Wisłą przybyszy z Ukrainy powiększyła się 33 razy. W 2010 r. wszystkich cudzoziemców – z Unii i spoza niej – zgłoszonych do ZUS było zaledwie 65 tys., a Ukraińcy stanowili mniejszość. Granicę 100 tys. cudzoziemców w ZUS przekroczyliśmy dokładnie 10 lat temu, w 2013 r.
  • Do podwojenia tej liczby doszło już w 2015 r., po pierwszej fali emigracyjnej Ukraińców spowodowanej rosyjską agresją na Krym i Donbas. W tamtym czasie przybysze z Ukrainy stanowili już połowę zarejestrowanych w ZUS.
  • W ciągu kolejnych siedmiu lat populacja Ukraińców zwiększyła się ze 101 tys. do 746 tys. osób (na koniec 2022 r.). I nadal rośnie, w tempie kilku tysięcy miesięcznie.

Rekrutacyjna firma Personnel Service w kolejnych „Barometrach Polskiego Rynku Pracy” wskazuje na staływzrost odsetka przedsiębiorstw zatrudniających Ukraińców. Pod koniec 2021 r. było to 28 proc., a rok później już 42 proc. W dużym biznesie (powyżej 250 pracowników) Ukraińców ma na pokładzie aż 57 proc. firm. W Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu, Gdańsku, Rzeszowie, Białymstoku, ale też w Bydgoszczy, Toruniu, Kielcach, Olsztynie czy Gorzowie Wielkopolskim całe sektory gospodarki są silnie uzależnione od pracy cudzoziemców. Uzależnione – bo przy niemal zerowym bezrobociu i równie zerowym zainteresowaniu ze strony pracowników polskich - nie ma kto tych ludzi zastąpić.

Krakowskie Obserwatorium Wielokulturowości i Migracji wskazuje, że największe polskie miasta przestały się starzeć i wymierać przede wszystkim za sprawą napływu imigrantów. Nie tylko Ukraińców, ale też Białorusinów, Gruzinów, Rosjan, Hindusów, Pakistańczyków, Brazylijczyków czy Mołdawian… Zyskujemy też „swoich” Hiszpanów, Włochów, Portugalczyków. Amerykanów, Kanadyjczyków i Australijczyków. Oraz Brytyjczyków, głównie tych rozczarowanych skutkami Brexitu.

Z danych ZUS dotyczących osób legalnie zatrudnionych wynika, że do pracy w Polsce przyjeżdżają osoby w sile wieku, głównie w przedziale od 25 do 49 lat, a najwięcej pracujących cudzoziemców ma między 30 a 39 lat. Gdyby ich nie było, mielibyśmy nad Wisłą nie 120 tys. nieobsadzonych stanowisk, jak dziś, tylko 1,2 mln.

Tym, którzy twierdzą, że robotę cudzoziemców mogliby z powodzeniem wykonaćnasi rodacy, którzy opuścili ojczyznę za rządów lewicy, Tuska i PiS, odpowiem pytaniem: A jak chcecie ich zmusić do powrotu i wykonywania dokładnie tych zajęć, które wykonują dziś Ukraińcy, Białorusini itd.?

Zamiast imigrantów sztuczna inteligencja?

Moja znajoma ze średniej wielkości miasta we wschodniej Polsce, gdzie PiS zdobył w poprzednich wyborach 60 proc. głosów, a Konfederacja prawie 15, nie może dojść do siebie po dysonansie poznawczym. Doświadczyła go, gdy jej spółdzielnia wynajęła renomowaną firmę do generalnego ocieplenia i wymalowania kilkunastu bloków. Na osiedlu pojawiło się ponad dwustu robotników. Znajoma szybko zorientowała się, że nie ma wśród nich ani jednego Polaka. Nawet majstrowie i kierownik budowy byli z Ukrainy. Dobra polszczyzna, kultura, solidność. Kobieta to wie, bo widziała na własne oczy na rusztowaniach za oknem, na podwórku, w osiedlowym dyskoncie, na klatce – mili robotnicy pomogli jej wnieść zakupy na trzecie piętro.

Skąd zatem dysonans? Ano stąd, że kobieta na własne oczy widzi tych tutaj imigrantów - ludzi, ich zachowania i korzyści dla osiedla, a jednocześnie na te same oczy ogląda w telewizji przekaz totalnie odmienny. Poddający w wątpliwość, czy imigranci to w ogóle ludzie. Słyszy o zagrożeniach – i zaczyna się bać.

Nie zna liczb i faktów, które przywołałem w tym tekście, bo w jej bańce medialnej są to liczby i fakty niewygodne. Nie daj Boże - mogłyby dać zwykłym ludziom do MYŚLENIA. A przecież oni nie mają myśleć, tylko bać się, nienawidzić, kochać – i głosować.

Z młodszymi jest inny problem. Część z nich, zwłaszcza mężczyzn, uważa, że imigrantów można zastąpić robotami i sztuczną inteligencją. Zawsze wtedy przypominam sobie mema z facetem, który wysyła żonie fotografię kwiatów z adnotacją „Dla Ukochanej z okazji urodzin”; na co kobieta odpowiada fotografią schabowego z dopiskiem „Dla Ukochanego – na obiad”.

Jak mawia mój ulubiony pan Janek, złoty człowiek od wszystkiego, „dopóki mi ChatGPT nie wykopie rowu pod fundamencik i nie naprawi cieknącego kranu, nie będę go uważał zarzecz przydatną”. Oczywiście, ja się z tym stwierdzeniem nie do końca zgadzam, pragnę jednak zwrócić uwagę na aspekt, w którym pan Janek ma sporo, jeśli nie 100 proc. racji.

Prawdą jest, że – jak podaje w swym ostatnim raporcie Personnel Service – „sztuczna inteligencja będzie na rynku pracy rewolucją porównywalną, a może nawet większą niż dotychczasowe rewolucje przemysłowe: całe zawody staną się niepotrzebne, w ich miejsce pojawią się nowe, a od pracowników będą oczekiwane inne umiejętności”. Z ostatniego raportu Goldman Sachs wynika, że sztuczna inteligencja może zastąpić 300 mln etatów. Na liście zagrożonych znajdziemy m.in. kasjerów i sprzedawców w sklepach detalicznych, pracowników obsługi klienta i telemarketerów, operatorów central telefonicznych, taksówkarzy i kierowców samochodów dostawczych, kontrolerów ruchu lotniczego, pracowników produkcji i montażu, magazynierów i pracowników logistycznych, agentów ubezpieczeniowych i pośredników kredytowych, pracowników banków, sekretarki, a ponadto asystentów biurowych, asystentów prawnych, robotników budowlanych i remontowych, rolników, pracowników ochrony i monitoringu oraz tłumaczy.

No, dobra, jest na tej liście sporo zawodów wykonywanych w Polsce przez imigrantów. Ale intuicja (wzmocniona analizami trendów i dokonań na polu automatyzacji w krajach o wiele bardziej rozwiniętych, jak Korea Płd. czy Japonia, a w Europie Niemcy i Francja) podpowiada mi, że algorytm prędzej napisze podobny tekst (kto wie, może już to robi, cwaniak…) niż zbuduje dom na wsi pod Białymstokiem. Fabryki 5.0 – zgoda, to będzie rzeczywistość w 99,9 proc. cyfrowo-robotyczna. Ale istnieją dziedziny życia, w których jeszcze przynajmniej przez jakiś czas potrzebny będzie człowiek.

A my, jako Polska, tych ludzi mamy coraz mniej. Zwłaszcza takich, którzy chcieliby dobrowolnie wykonywać te wszystkie zajęcia, które dziś ogarniają – za nas – Ukraińcy itd. Jedna trzecia polskich nastolatków chce być programistami (choć z matematyką miewa problemy elementarne), a dwie trzecie youtuberami. Do budowania domów nie pali się zbyt wielu, a jeśli nawet – to budują je w Niemczech, nakręcając koło zamachowe tamtejszej gospodarki; inna sprawa, że kolejne pokolenia -matrix - mogą nie potrzebować domów…

Zanim jednak do tego dojdzie, upłynie jeszcze trochę wody w Wiśle (chyba że nam wyschnie za sprawą ocieplenia klimatu), a my będziemy musieli – wzorem krajów bardziej rozwiniętych – oszacować, ilu ludzi z zewnątrz nam potrzeba, by choćby zachować obecny poziom życia. Kogo będziemy przyjmować do pracy i potencjalnie lepszego życia, a komu podziękujemy stosując push-back i inne nieludzkie wynalazki dostatniej zachodniej cywilizacji.

Skupiam się tu na aspekcie czysto ekonomicznym. A jest przecież jeszcze ten ludzki. Prof. Stanisław Mazur, rektor Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, zadał mi niedawno ciekawe pytanie:

Czy bogate kraje Zachodu, zwłaszcza te, które eksploatowały niegdyś kolonie w Afryce, Azji i Ameryce, robią wystarczająco dużo, by ludzie z biedniejszych zakątków globu nie musieli opuszczać swych domów? I odparł: Moim zdaniem, nie robią. A rozwiązanie problemów u źródeł migracji jest kluczem do jej powstrzymania. To samo dotyczy zmian klimatu, przez które kolejne tereny stają się niezdatne nie tylko do upraw, ale i życia. Jeśli z tego powodu miliony wygłodniałych ludzi ruszą na północ, to nie powstrzymają ich żadne mury, ani zasieki.

Powiedziałem, że już mamy problem, choć u naszych wrót nie stoją miliony, a „tylko” dziesiątki tysięcy. Kryje się za tym mafijny biznes przemycający ludzi z Afryki i Azji oraz cyniczna, nieludzka polityka Putina i Łukaszenki, ale to my, Europejczycy, odpychamy wypełnione ludźmi łodzie od brzegów i odsyłamy rodziny do śmiertelnie mrocznego lasu.

Profesor przyznał, że wielu Polaków bardzo to przeżywa. Wielu naszych bliskich i przodków tułało się w przeszłości po świecie w poszukiwaniu schronienia i szans na godne życie. To my byliśmy Obcy. Przyjmując Ukraińców pokazaliśmy też, że mamy – na szczęście – naturalny odruch humanitaryzmu, potrzebę troski o drugiego. Nakłada się na to tradycja tolerancji i przygarniania potrzebujących. Pytanie: czy chcemy do niej nawiązać? Tym bardziej, że staliśmy się w ostatnich latach krajem i społeczeństwem relatywnie dostatnim.

O tym powinniśmy rozmawiać, mając z tyłu głowy fakty i liczby, które niniejszym próbuję wrzucić w cały ten zgiełk. Podsuwane nam przez polityków obrazki wrzućmy do śmietnika historii. Tam jest ich miejsce. Obrazków i tego pokroju polityków.