Z Katarzyną Stoparczyk rozmawia Magdalena Rigamonti
Skąd się biorą dzieci?
A to pani zna? „Dziecko rodzi się dzięki uprzejmości taty”. Prowadziłam kiedyś audycję „Dzieci wiedzą lepiej” i na takie pytanie tak mi właśnie odpowiedziała mała dziewczynka. Uważam, że jest to odpowiedź genialna.
A w pani życiu?
Reklama
W moim życiu?
Tak.
Nie wiem. Wiem, że były od zawsze. Na początku dla nastoletniej dziewczyny to był obciach. Wie pani, biegają za panią grupki takich knypków, które zawsze są gotowe do zabawy. Dziś do nich dorosłam. Już wiem, że dzieci są jak buddyjscy mnisi, jak mistrzowie zen. Kiedy patrzą ci w oczy, to oddają ci całą swoją uwagę. I wtedy zatrzymuje się świat. To nie trwa długo, bo szybko uciekają, są przecież kinestetykami, ale w tym ułamku naszego życia jest to prawdziwy kontakt z człowiekiem. Niewielu znam dorosłych, którzy to potrafią.
Nigdy się pani nie znudziły?
Nigdy. Kiedy zrozumiałam, kim są, poszłam za nimi. I tak idę za nimi do dzisiaj. Są moimi najlepszymi nauczycielami. Wie pani, w przebywaniu z dziećmi jest coś wyzwalającego, odkrywczego. One są takie czyste, bo nie potrafią jeszcze zakładać masek. Nie ma kręcenia, zakłamywania, tej całej dyplomacji, która z jednej strony w dorosłym świecie pomaga, ale z drugiej tak skutecznie odsuwa człowieka od człowieka. Poza tym, kiedy do nich biegnę, czuję radość, jakbym dostała od losu prezent. Bo kiedy przyjmą cię do swojej bandy, kiedy uznają, że masz to samo DNA, wtedy jesteś jedną z nich. Trudno o tym opowiadać, cudownie jest móc tego doświadczać.
Wszystko, co pani robi, jest naznaczone dziećmi.
Rozmawiam też z dorosłymi.
Pamiętam pani spotkanie z Kamilem Stochem.
To był radiowy program dla dorosłych. Zadzwoniłam do Kamila, powiedział, że audycji słucha i przyjedzie, bo wybiera się akurat do Warszawy na Bal Mistrzów Sportu. Jednak wizytę w radiu prosił zachować w tajemnicy. Do studia wniósł szczerość, otwartość, obezwładniającą radość życia i ogromny urok osobisty. To była najradośniejsza rozmowa, jaką przeprowadziłam w mojej dziennikarskiej karierze. A potem wyszliśmy ze studia, a tam całkiem spory tłumek z ciastem i kwiatami, gruchnęło „Sto lat”. Kamil stanął jak wryty. Szybko spojrzał mi w oczy. I już wiedział, że ktoś sypnął, ale to nie byłam ja. Do dzisiaj za każdym razem, kiedy skacze, mocno trzymam za niego kciuki. Ale najmocniej wtedy, kiedy mu nie idzie. Wtedy wysyłam SMS-y.
Pani tym dorosłym robi testy na dziecko, sprawdza, co w nich zastało z dzieciństwa.
Bohaterów audycji było grubo ponad sto. Niemal wszyscy, może poza dwiema osobami, dobrze wiedzieli, o co chodzi, kiedy pytałam: „Co byś powiedział temu chłopcu/dziewczynce, który/która w tobie jest?”. Kiedy słuchacze poprosili o wydanie tych rozmów w formie książki, wybrałam dziewięcioro bohaterów i tak powstała „Jak mieć w życiu frajdę”. Ktoś napisał: „Takich ich nie znacie”. I to prawda, bo ja sama takiego Janerki, Pieczki, Stocha czy Pilcha wcześniej nie znałam. A te mądre, głębokie, ważne słowa, które nam tu zostawili, bardzo się przydają w czasach, które tak trudno jest nam wszystkim udźwignąć.
Rozmawia pani z dziećmi o wojnie?
Oczywiście. Zapraszam do audycji dzieci, które przyjechały z Ukrainy. Siedmioletnia dziewczynka mówi, że przyszła do mnie, bo chciała powiedzieć coś do tatusia i może tatuś usłyszy w radiu, jak ona mówi. Bo tatuś jest na wojnie i walczy, a ona tęskni. I nagle wszyscy słyszymy: „Kocham cię, tatusiu”. Mówię jej, że jeszcze trzeba trochę poczekać, aż wojna się skończy, a ona, kruszynka, mówi swoim cieniutkim głosikiem, patrząc mi prosto w oczy: „Ja wiem, ja poczekam, ja jestem spokojna”. Inna, 12-letnia już dziewczynka, mówiła mi o ucieczce, o strachu, o bombardowaniach. Pakowali się pięć minut. Zapytałam, czego nie zdążyła zabrać, za czym tęskni. Powiedziała, że za naszyjnikiem, który dostała od babci. Za naszyjnikiem, który jest jej amuletem. Po tej audycji odezwało się mnóstwo ludzi, że oni chcą pomóc sprowadzić ten amulet z Kijowa. Wiem z e-maili, że w wielu szkołach nauczyciele z uczniami słuchają naszej „Zagadkowej niedzieli”. Potem o tej wojnie toczą burzliwe dyskusje. A jeszcze potem np. malują obrazy. Aby choć trochę zrozumieć, aby się uwolnić.
Co dzieci wiedzą o wojnie?
Chyba wszystko. Dostaję wiersze o wojnie pisane przez polskie dzieci. Pokażę zaraz. Nie, nie każdy się rodzi poetą. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że dzieci mają potrzebę mówienia o wojnie, rozmawiania, pisania wierszy. Chcą ten temat w sobie przepracować. Dziecko, nawet małe, umie przetwarzać trudne informacje i mówić o nich, także przez sztukę.
Jak dzieciom mówić o wojnie?
Nie kłamać. Dostosować język do ich percepcji i do ich możliwości.
A takim małym, czteroletnim?
Też.
Wiem, że one wiedzą lepiej, ale...
One wiedzą sercem, my wiemy głową. Kiedy pytają, skąd się bierze dziecko, to nas, dorosłych, paraliżuje strach. A dzieci potrzebują niewiele, żeby zaspokoić ciekawość. Dzieci się biorą z przytulania - to proste. Zazwyczaj nic więcej nie potrzeba. Jeśli zaspokajamy ciekawość dzieci, to budujemy grunt pod rozmowy, które są przecież najważniejszą sprawą na świecie. Bo relacje są najważniejszą rzeczą na świecie. My na szczęście nie mamy doświadczenia wojny.
Czwarte pokolenie żyje bez wojny.
Ale wojna toczy się tuż obok. I w Polsce jest coraz więcej dzieci, które takie doświadczenie wojny mają. I nie, to nie o to chodzi, żeby dzieciom pokazywać porozrywane od bomb ciała, zwłoki ludzi wyciągane z gruzów, lecz o to, by mówić tyle, ile dziecko zechce wiedzieć. Tyle, o ile prosi. Nie epatować informacjami z radia czy telewizji. Raczej to wyciszać. A najważniejsze w rozmowach o wojnie jest przytulanie, bo trzeba wiedzieć, że żeby rozmawiać o wojnie z dziećmi, trzeba dać im poczucie bezpieczeństwa. Jeśli im się je da, to uważam, że można o wszystkim z nimi rozmawiać. Pod warunkiem że dziecko jest tych tematów ciekawe. I tak właśnie z dziećmi pracuję, tak z nimi rozmawiam. Tydzień temu spędziłam cały dzień z tymi, które przez okrągły miesiąc, całe 30 dni, żyły w miastach Ukrainy, doświadczając wojny. Jedno z nich, 11-letnia Daryna, kiedy mówiła o tej traumie, cały czas się uśmiechała, choć jej oczy były potwornie smutne. Mówiła tak, jakby opowiadała filmowy horror. Nad domami przelatywały samoloty. Bardzo nisko i bardzo powoli. Najstraszniejszy był ich cień. On też zrzucał bomby na domy. A oni? Łapali się za ręce i się modlili, aby dobry Bóg ocalił ich młodziuteńkie życie. Potem jechali ponad 60 godzin. Byle dalej, byle do granicy. Bolały mięśnie, bolały kości. Ale nie płakały, nie marudziły, dzielnie zagryzały wargi, kiedy do ich uszu dobiegało przerażające wycie syren. Myślę, że to ważne, aby zaglądać do ich życia, żeby choć trochę zrozumieć tę tragedię, która im się przydarzyła i z którą będą musiały żyć.
77 lat temu skończyła się II wojna światowa, 80 lat temu w Treblince został zamordowany Janusz Korczak, a my ciągle zapominamy o jego słowach, że „nie ma dzieci, są ludzie”.
Ciągle w wielu domach i instytucjach dzieci traktowane są przedmiotowo. W Polsce mamy problem z szacunkiem do dzieci. W zasadzie ciągle go nie ma, choć udajemy, że jest. Kiedy patrzymy na domy, na szkoły, na konkretne zachowania i reakcje, to okazuje się, że dzieci naprawdę nie są w dobrej sytuacji. Nawet jak nam się wydaje, że traktujemy dziecko podmiotowo, to i tak w tym jest często za mało szacunku. Albo z drugiej strony uprawiamy dzieciocentryzm. A dziecko potrzebuje prostych zasad, przewidywalności, poczucia bezpieczeństwa i miłości. No i tej rozmowy, bez której w dłuższej perspektywie nie udaje się nic.