U władzy w Polsce jest wiele osób – kobiet i mężczyzn - dla których to powiedzenie wynika po prostu z woli Boga, czy – jak kto woli – „naturalnego porządku rzeczy”. Dziś stało się nieformalnym hasłem kulturowej wojny, jaką Niezepsuta Polska ma toczyć z Zepsutym Zachodem. Wywołuje to nieuchronnie całą masę napięć i jeszcze więcej paradoksów.

Istotnym, jeśli nie fundamentalnym elementem zachodniego zepsucia ma być – wedle piewców tradycji - „kryzys męskości”. Termin ten robi w XXI wieku niebywałą karierę. Wprawdzie część socjologów twierdzi, że żadnego kryzysu męskości nie ma i nigdy nie było, a inna część – że on nie jest niczym nowym, tylko trwa od stuleci. Ale po zbrodniczej rosyjskiej napaści na Ukrainę, dokonanej z woli silnego faceta, zwolennicy powrotu do Starego Wspaniałego Świata Dominacji Mężczyzn we Wszystkich Obszarach, posługujący się dotąd głównie przesłankami ideologicznymi i religijnymi, zyskali nowe, całkiem racjonalne argumenty. Są one najczęściej artykułowane przy pomocy prostych – i z założenia retorycznych - pytań. Przytoczę dwa:

  • czy rządzony przez kobiety i ogarniętych kryzysem męskości, czyli niewojowniczych, defensywnych, tchórzliwych (czytaj: rozmemłanych) mężczyzn Zachód może się obronić przed całkiem możliwą inwazją ze świata, w którym nadal rządzą samce-alfa; i nie chodzi tu tylko o wymierających demograficznie i na frontach Rosjan, tylko jakichś nowych Hunów, talibów, Persów czy Afrykańczyków; a co, jeśli 250 milionów Nigeryjczyków, 120 milionów Etiopczyków i 110 mln Kongijczyków ruszy na północ – przecież to jest więcej luda, niż liczy cała Unia; w dodatku – czarnego luda!? 
  • czy rozbrojeni i osłabieni przez pacyfizm, feminizm i ideologię gender, myślący tylko o work-life-balance i wellbeingu oraz (niezależnie od płci) o torebkach od Gucciego ludzie Zachodu, zmieniający tożsamość (w tym płeć) jak rękawiczki, mają jakiekolwiek szanse w zmaganiach na arenie międzynarodowej z dwa razy liczniejszymi Chińczykami, uzbrojonymi w wojowniczą ideologię „wspólnego dobrobytu” i „podwójnej cyrkulacji” Mao/Xi oraz wzmacnianymi przekazem/pałką Komunistycznej Partii Chin?
Reklama

Naturalny porządek panów

Nie mogę tu uciec od upowszechnianych od dziesięcioleci twierdzeń, jakoby rzekomy kryzys męskości miał być przyczyną wszelkich innych kryzysów, z kryzysem wiary i rodziny na czele. Katastrofa demograficzna też ma być spowodowana przez kryzys męskości (zostawmy na razie, w roli zagadki, fakt, że akurat w Polsce – gdzie mamy tylu deklaratywnie silnych facetów – ta zapaść jest największa; przez baby, które są jakieś inne?). Absolutnie logiczne wydaje się w takiej sytuacji, że jedynym lekarstwem na te wszystkie kryzysy jest odbudowanie świata urządzonego tak, jak w Starych Dobrych Czasach, gdy społeczne i ekonomiczne role były czytelnie rozdzielone.

„Bóg stworzył kobietę i mężczyznę, nadając im szczególne cechy, odmienne zadania oraz role. Kobieta od zawsze była ostoją rodziny, ogniska domowego, a przede wszystkim – matką. Ojciec miał za zadanie zapewnić byt i bezpieczeństwo swojemu domowi, a dzieciom – twarde wychowanie, uzupełniające wrażliwość odebraną ze strony matki. Tak było zawsze i tak powinno być, zaś żadne lewackie bzdury i wymysły tego nie zmienią. Mężczyzna od zawsze miał za zadanie ochraniać swoje najbliższe otoczenie, z biegiem czasu – także terytorium, a także – naród i państwo” – pisał nie tak dawno, bo ledwie dekadę temu, Adam Andruszkiewicz, wówczas wszechpolak, dziś minister w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów nadzorujący Departament Zarządzania Danymi, Departament Rozwiązań Innowacyjnych oraz Departament Regulacji Cyfrowych.

Wtórował mu kilka lat później we „Frondzie” Mieczysław Guziewicz:„Mężczyzna musi pracować. [...] Mężczyźni z natury, dzięki silniejszej budowie ciała i większej odporności na długotrwały wysiłek fizyczny, predysponowani są do pracy, szczególnie takiej, która wymaga większego obciążenia mięśni. Od zarania dziejów rozumienie i realizacja tego zadania nie stanowiły dla płci brzydkiej problemu. Nadal mamy to głęboko zakorzenione i zakodowane w genach, że jako mężczyźni mamy pracować, zapewniać rodzinie podstawy bytu materialnego. [...] To jest nasze zadanie, panowie, aby walczyć jak żołnierze z przeciwnikiem. Oczekiwania wobec nas, mężów i ojców, są właśnie takie, abyśmy zapewnili poczucie bezpieczeństwa naszym najbliższym. Oni mają prawo od nas tego oczekiwać, a my mamy obowiązek im to zapewnić! [...] Mężczyzna nie może chować głowy w piasek w sytuacjach i okolicznościach, kiedy coś jest złe, nieuczciwe, obłudne, kiedy łamie się prawa Boskie i ludzkie. Wobec tego nie można milczeć, tu nie może być kompromisów. [...] Bóg [...] oczekuje od nas tego, abyśmy odważnie demaskowali zło, przyjmowali postawę ewangelicznego radykalizmu nawet za cenę odrzucenia, poniżenia, wyśmiania, prześladowania. Oczekują od nas tego nasze żony i dzieci. Jest to wręcz jeden z najważniejszych elementów pierwiastka męskiego, niezbędnego w naszych rodzinach”.

Te przemyślenia doskonale oddają przesłanki i argumentację tzw. dyskursu konserwatywnego, żywego nie tylko w Polsce (identycznymi posługuje się m.in. Ameryka Trumpa). W arcyciekawej pracy „Co się dzieje z mężczyznami? Analiza dyskursów dotyczących kryzysu męskości w artykułach prasowych oraz internetowych”, opublikowanej w Working Papers” Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, Dorota Wyrwińska wyjaśnia, że zwolennicy i zwolenniczki (!) tej idei gotowi są bronić „naturalnego porządku ustanowionego przez Boga, w którym zarówno mężczyźni, jak i kobiety mają przyrodzone i jasno określone przymioty, zadania oraz powinności”. I dalej: „Męskość (a także kobiecość) definiuje się jako swego rodzaju misję lub – inaczej mówiąc – życiowe powołanie, które należy wypełniać, a wszelkie odstępstwa od ustalonych norm traktowane są jako zaburzenie prawidłowego porządku rzeczy”.

Prawdziwego mężczyznę charakteryzuje się tutaj przede wszystkim jako wojownika, człowieka silnego, odważnego, walecznego, gotowego do obrony rodziny, kraju i wyznawanych przez siebie wartości, do których zalicza się między innymi wiara w Boga, poszanowanie ojczyzny, a także respektowanie tradycyjnego porządku.

Ani chybi Trump. Albo Putin.

Zróbmy sobie Gilead?

Mamy tu ambitny i z założenia szlachetny – jak krucjaty i rewolucje - projekt stworzenia (odtworzenia) Gileadu. Co naprawdę frapujące, w gronie orędowników tej dystopii nie brakuje kobiet; tak to zresztą przedstawiła w „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood: kontrrewolucja moralna przeciwko zgniliźnie lewackiej Ameryki nigdy by się nie powiodła bez silnego zaangażowania pań. Zwolenniczkom „boskiego porządku” jakby umyka fakt, że – gdyby ich wizja faktycznie się ziściła – to nie poruszałyby się między Wiejską a Świętokrzyską, tylko między kuchenką a alkową. To, że konserwatywne panie poseł (nie napiszę „posłanki”, bo już kiedyś chciały mnie za to pozwać do sądu – o zniesławienie) mogły w ogóle skończyć studia i robić kariery w zarezerwowanej („z natury”) dla mężczyzn polityce, jest wyłączną zasługą tak znienawidzonych przez nie feministek (i feministów).

Paradoksów tradycyjnej narracji jest znacznie więcej. Wchodzi ona w nieustanny konflikt nie tylko z podstawowymi wartościami Zachodu (określanymi i odrzucanymi jako „lewackie”), ale i z oczekiwaniami i realnymi (a nie wyimaginowanymi czy wmówionymi) pragnieniami większości ludzi, niezależnie od płci.

Konflikt ten widać w dwóch kluczowych dziś obszarach - politycznym i ekonomicznym. Sami oceńcie:

  • Po napaści Rosji na Ukrainę Zachód dość zgodnie i jednoznacznie przeciwstawił się polityce przemocy - typowej przecież dla samców alfa. Nikt tu (mimo różnych zawahań) nie powiedział: chodźcie, panowie, siądźmy przy jakimś stoliku i zróbmy, jak zawsze, porządną Jałtę. Jestem skłonny wierzyć, że politycy Zachodu zrobili to w imię wartości wyznawanych przez większość obywateli naszej części świata; wiedzieliśmy, że to będzie nas kosztować, zdecydowaliśmy się jednak wspólnie na tę ofiarę. Czy to jest słuszne, czy też powinniśmy wrócić do – proponowanej przez Putina i innych satrapów – „tradycyjnej” wizji świata opartej woli silnego mężczyzny?
  • Zachodnia gospodarka również przechodzi ewolucję: od pamiętnego „Greed is good”, czyli credo ikonicznego samca alfa - Gordona Gekko - ku ekonomii wartości. Zostawmy na boku, na ile jest to przemiana szczera i realna, pozostańmy przy stwierdzeniu, że dyskusja na temat tego, że obok zysku powinniśmy brać w firmach pod uwagę inne kwestie, jak ochrona środowiska i klimatu, a zwłaszcza dobrostan pracownika, jest bardzo żywa; co więcej – z uwagi na permanentny deficyt rąk i mózgów do pracy – pracodawcy nie mogą poprzestać wyłącznie na mówieniu o wellbeing i work-life-balance oraz pustych deklaracjach, tylko muszą u siebie wdrażać odpowiednie mechanizmy, bo inaczej nie znajdą pracowników, a ci, których mają – uciekną. Na świeżo zakończonym Impact’23 w Poznaniu nasi goście w studiu Dziennika Gazety Prawnej mówili o tym bardzo dużo. Wszyscy byli zgodni, że nowa ekonomia, nowa gospodarka, wymaga całkiem nowych menedżerów. Silny facet w rozumieniu ministra Andruszkiewicza zda się tutaj psu na budę, bo zostanie na polu boju sam ze swoją dzidą. Wszyscy powtarzają jak mantrę, że na te nowe czasy potrzebny jest lider empatyczny, rozumiejący potrzeby pracowników, nie tyle wymagający i ciągnący za włosy, co motywujący i umiejętnie popychający. I znowu: czy ta zmiana jest zła? Czy powinniśmy zawrócić z tej drogi ku światu Gordonów Gekko?

Ideologia męskości

Michael Kimmel, amerykański socjolog specjalizujący się w studiach genderowych, założyciel i redaktor czasopisma naukowego „Men and Masculinities” („Mężczyźni i Męskości”), przedwcześnie emerytowany ze Stony Brook University w Nowym Jorku (po niepotwierdzonym oskarżeniu o gwałt), rzecznik National Organization for Men Against Sexism, w swej ikonicznej książce „Manhood in America. A Cultural History” (uważanej za pierwszą historię amerykańskich mężczyzn) zwrócił uwagę, że o „kryzysie męskości” zaczyna się mówić zawsze wtedy, gdy kobietom udaje się uzyskać więcej praw.

Nie przez przypadek pierwsza wielka dyskusja na ten temat wybuchła w XVII wieku, kiedy kobietom udało się wykorzystać moment totalnego rozkładu dotychczasowego porządku – odchodzili panowie feudalni, konstytuowali się nowi. Kolejny „kryzys męskości” ogłoszono podczas rewolucji francuskiej, gdy na fali haseł o równości, wolności i braterstwie kobiety zaczęły mówić o siostrzeństwie. „Kiedy kobiety biorą trochę więcej tortu, czyli emancypują się, mężczyznom wydaje się, że coś im się zabiera i widzą w tym swoją krzywdę. Zamiast zapytać siebie: dlaczego przez setki lat mieli to na wyłączność?” – komentowała w „Wyborczej” socjolożka dr hab. Katarzyna Wojnicka z Uniwersytetu w Göteborgu, przypominając, że gdy kobiety zaczęły pracować na uniwersytetach, dyskutowano, że zajmują miejsca mężczyznom. Zwróciła uwagę, że chodzi tu przecież nie o zabieranie czegokolwiek, tylko „pogłębianie równości genderowej – dobrej, zarówno dla kobiet i mężczyzn, jak i osób niebinarnych”.

Tomasz Tomasik w swych „Uwagach do wciąż nie napisanej historii męskości w Polsce” (Pamiętnik Literacki z 2016 r.) opisuje, jak kształtowała się u nas (i nie tylko) tzw. męskość tradycyjna, od herosa przez rycerza do żołnierza. Zauważa, że właśnie te trzy figury kulturowe do tej pory oddziałują na masową wyobraźnię i są przez to chętnie wykorzystywane w kulturze popularnej, zwłaszcza w filmie. Większość blockbusterów opowiada o herosach – tych ze starożytnych mitów lub komiksów Marvela czy DC Comics; co zresztą na jedno wychodzi; paradoksalnie – nawet osadzenie w głównej roli heroin typu Wonder Woman czy Kapitan Marvel niewiele tu zmienia, gdyż są one żywcem wyjęte ze Starego Dobrego Świata Dominacji Silnych Facetów.

„Co łączy te postacie?” – pyta Dorota Wyrwińska. I odpowiada za Tomasikiem:

  • wszystkie aktywnie uczestniczą w różnych działaniach wojennych, gdzie najczęściej dokonują – lub przynajmniej usiłują dokonać – bohaterskich czynów.
  • chociaż wywodzą się z zupełnie odmiennych kontekstów historycznych, reprezentują zbliżony typ osobowości, zorientowany na odwagę, waleczność, pragnienie sławy i uznania.
  • dla każdej z nich udział w batalii staje się bezpośrednim sprawdzianem własnej męskości, a także szansą na udowodnienie, że zasługuje na miano prawdziwego mężczyzny.

„Wojna jako zdarzenie kulturowe stanowiła w większości społeczeństw podstawowy sposób socjalizacji mężczyzn” – pisze Tomasik. Podkreśla, że wzorzec utożsamiający mężczyznę z wojownikiem występował – w tej czy innej formie – powszechnie, obejmując swoim zasięgiem zdecydowaną większość społeczeństw oraz wszystkie epoki historyczne, aż do końca drugiej wojny światowej. Socjolog zwraca przy tym uwagę, że działania zbrojne nieodmiennie wiążą się z zaburzeniem dotychczasowego porządku, towarzyszy im agresja, przemoc i okrucieństwo – i to mężczyźni najczęściej mają zabijać oraz narażać się na śmierć, co z kolei wymaga przełamania zrozumiałego lęku tudzież wewnętrznego oporu.

„Każdorazowo niezbędna w takich sytuacjach okazywała się ideologia, odwołująca się do bardzo różnych przesłanek: do odruchu plemiennej samoobrony, do narodowej dumy, do patriotycznego obowiązku czy też – a nie było to takie rzadkie – do obietnicy męskości”. Jej głównym celem było jednoznaczne powiązanie czynnego uczestnictwa w batalii z osiągnięciem statusu „prawdziwego mężczyzny”. A wszystko po to, by wszyscy – i mężczyźni i „ich” kobiety – wbili sobie do głów, że „bez mężczyzn nie ma wojny, ale też bez wojny nie ma mężczyzn”.

Taką wizję propaguje od zawsze literatura, szkoła i – oczywiście – każda armia. Wizję te wspiera tradycyjny Kościół (będący de facto organizacją silnych mężczyzn) – i dlatego tak ostro atakuje „ideologię gender”, która podważa ów model wraz z całymi jego mitycznymi podwalinami. W XX wieku doszły inne jej nośniki, z filmem (propagandowym) na czele. Wojna we wszystkich tych ujęciach jest przedstawiana jako rodzaj rytuału inicjacyjnego wprowadzającego młodzieńców do świata „prawdziwych mężczyzn” oraz męskiego

braterstwa. W innych narracjach – jak pisze Tomasik - nadawano jej wymiar święta, oznaczającego wyjście z czasu świeckiego (cywilnego) i przejście do sfery sacrum – przestrzeni doniosłych, wręcz ekstatycznych wydarzeń. Nierzadko towarzyszyła temu sakralizacja bohaterów wojennych, a także poległych na froncie. Ideologiczna retoryka mogła również odwoływać się do metafizycznego sensu konfrontacji zbrojnych, według którego walka miała stanowić najpełniejszą realizację męskiego przeznaczenia. Wszystkie opisane perspektywy symboliczne często przenikały się wzajemnie, tworząc obraz wojny jako mistycznego doświadczenia, ale przede wszystkim – jako prawdziwej męskiej Wielkiej Przygody”.

Tylko, cholera, co my, zwykli faceci, mamy zrobić z tym wszechpotężnym i wszechogarniającym mitem w realiach pokoju? Na ile można go ziszczać w realiach podwórka albo kibolskich ustawek? A w realiach wojska - do którego Anruszkiewicz i inni patrioci chcieliby na powrót zaciągnąć wszystkich polskich chłopaków i mężczyzn – właśnie po to, by stawali się tam „prawdziwymi mężczyznami”? A w realiach biznesu? Albo może na Twitterze?

Chcemy wojny?

To jest także pytanie o to, czy pokój sam w sobie jest zły? No bo skoro nie ma mężczyzny bez wojny...

Wydaje się, że większość ludzi na Zachodzie uświadomiło sobie, zwłaszcza w czasach II wojny, że cały ten konstrukt „naturalnego porządku rzeczy” jest mistyfikacją. Wizja świata, w który z woli Boga musi być zdominowany przez silnych mężczyzn, bo inaczej upadnie, jest taką samą ściemą, jak obrazek ze słoniami podtrzymującymi płaską Ziemię, wokół której kręci się słońce wraz z resztą gwiazd.

Socjologowie są w miarę zgodni, że na przestrzeni dziejów określony typ mężczyzn, wcale nie dominujący, narzucił innym swoją wizję i swój porządek świata. Jak zauważa trzeźwo Katarzyna Wojnicka, wielu mężczyzn odczuwa dzisiaj rzekomy „kryzys męskości” i tkwi „na dnie" (ma poczucie wykluczenia, nieprzydatności, dołuje finansowo, cierpi z samotności) – nie z powodu ekspansji i emancypacji kobiet, „ale dlatego, że innym mężczyznom odpowiada utrzymywanie hierarchii między samymi mężczyznami”. Po prostu samce alfa kochają być panami innych. Wcielać się w role herosów, rycerzy, żołnierzy. A przede wszystkim – władców.

Tymczasem przytłaczająca większość facetów w ogóle nie przystaje do owego obowiązującego w tradycji i popkulturze wzorca „prawdziwego mężczyzny”. Tylko boi się do tego przyznać – by nie słyszeć w kółko: „Nie bądź baba”. I od wujów, i od ciotek.

Zdecydowana większość mężczyzn (chwała Bogu?) nie chce zabijać, nie chce iść na wojnę, czując instynktownie, że to nie jest żadna tam „męska przygoda”, lecz jatka znana z najbardziej brutalnych scen „Szeregowca Ryana” i „Czasu apokalipsy”. Większość mężczyzn nie chce być mięsem armatnim dla Lordów Farquadów ogłaszających, że „zapewne wielu z was zginie, ale jest to poświęcenie, na które jestem gotów”. Inna sprawa: że czasem musi iść na wojnę. Zabijać i ginąć. Wypada jednak zadać pytanie: dlaczego?

Czy to jest wina pokojowego, koncyliacyjnego świata Zachodu, w którym – wbrew narracji tradycjonalistów – hipokrytów - coraz większą rolę odgrywają wartości, na czele z prawami człowieka? Czy może raczej żywotne zagrożenie dla ludzkości – od zarania dziejów - stanowią owi rzekomo „prawdziwi mężczyźni”. Jak Putin napadający na Ukrainę. Jak nienawistnik Breivik mordujący lewackich nastolatków. Jak talib – podzielający opinię arcybiskupa krakowskiego o zepsuciu Zachodu – i dlatego (oraz dla szybkiej nagrody w postaci 72 hurys) szykujący zamachy na rzekomo zepsute zachodnie kobiety i zepsute zachodnie dzieci. Jak ajatollah odmawiający podstawowych praw ponad połowie mieszkańców Iranu.

Zastanówmy się, czego tak naprawdę chcemy – jako ludzie? I na ile heros, rycerz, wojownik jako jedyny wzorzec „prawdziwej męskości” jest nadal przydatny, a na ile może/powinien przejść do historii?

Wiem, że to jest klasyczne pytanie baby. Prawdziwy mężczyzna przeciąłby je mieczem, albo przebił dzidą. Ale czy to dobrze?