Totalitarne państwa nie mają oporów przed inwigilacją obywateli i decydowaniem, co mogą wiedzieć, a od jakich informacji należy ich odciąć.

Facebook, założony przez Marka Zuckerberga w 2004 r., pierwotnie po to, żeby oceniać urodę koleżanek z Harvardu, stał się niekwestionowanym królem social mediowej przestrzeni. Przez 18 lat działania zapisało się do niego 2,5 mld użytkowników. To oznacza, że konto na platformie może mieć mniej więcej co trzeci mieszkaniec globu. 1,6 mld używa go codziennie. W każdej minucie facebookowiczami zostaje 400 osób, użytkownicy zamieszczają 0,5 mln komentarzy, 136 tys. zdjęć i wykonują 4 mln reakcji na udostępnione przez innych treści.

Choć amerykański gigant wiedzie niekwestionowany prym wśród mediów społecznościowych na całym globie, są enklawy, w których wypierają go lokalni gracze. Recepta na to, by skutecznie rozepchnąć się na rynku platform łączących ludzi nie jest jednak prosta. Muszą być spełnione dwa warunki: zdolni, lokalni programiści z pomysłem na rozwój serwisu i brutalna interwencja miejscowych władz.

Aplikacja totalna

Reklama

W 2009 r. w regionie autonomicznym Sinkiang w północno-zachodnich Chinach wybuchły zamieszki. Napięcia na tle narodowościowym narastały tam od wielu dekad – miejscowi Ujgurzy, muzułmańska mniejszość pochodzenia tureckiego, byli niechętni zwiększającym się wpływom Chińczyków Han (dominujących w Państwie Środka), napływających do tego rejonu dzięki zachętom Pekinu, który chciał w ten sposób ukrócić tendencje separatystyczne. Punktem zapalnym był incydent w fabryce zabawek, kiedy chińscy robotnicy oskarżyli Ujgura o zgwałcenie ich rodaczki. Doszło do walk, w których zginęło dwóch Ujgurów, a setki zostały ranne. Z tego powodu 5 lipca na ulice Urumczi i Kaszgaru wyszły tysiące ujgurskich mieszkańców. Protesty zostały krwawo stłumione – według oficjalnych chińskich informacji zginęło 156 osób, a kilkaset zostało rannych.

Po największych demonstracjach od czasu studenckich protestów na pekińskim placu Tiananmen w 1989 r., chińskie władze zablokowały połączenia telefoniczne na terenie Sinkiangu, a także ocenzurowały media społecznościowe, w których uczestnicy relacjonowali wydarzenia. Niedługo później dostęp do zachodnich social mediów został zablokowany w całych Chinach, a kraj został otoczony tzw. Wielkim Chińskim Firewallem, czyli gęstym cenzorskim sitem. Ma ono za zadanie kontrolować, do jakich treści mieszkańcy mają dostęp, a z jakimi mają się nie stykać.

Popularność zaczęły zyskiwać lokalne serwisy, wśród których najważniejszy jest WeChat. To coś więcej niż tylko platforma społecznościowa – to aplikacja do zarządzania życiem.

Chińczycy są bardzo aktywnymi użytkownikami internetu i mediów społecznościowych. W tych ostatnich spędzają średnio ponad dwie godziny dziennie. Jak pokazują dane firmy badawczej iiMedia, 40 proc. z nich używa 3-4 aplikacji społecznościowych dziennie. Po odłączeniu od globalnych platform, coś musiało wypełnić pustkę. Popularność zaczęły zyskiwać lokalne serwisy, wśród których najważniejszy jest WeChat. To coś więcej niż tylko platforma społecznościowa – to aplikacja do zarządzania życiem. Jest komunikatorem jak Messenger, obsługuje płatności telefonem, wideokonferencje, składanie dokumentów urzędowych, a także streaming wideo. Jak napisała Matylda Grodecka w serwisie SpidersWeb, „Chcesz zapłacić za taksówkę – kierowca poprosi, żebyś to zrobiła WeChatem, uzyskać informacje dotyczące stoiska na targach – wypełnij ankietę w aplikacji, dać parę juanów mężczyźnie żebrzącemu na ulicy – wydrukowany QR kod leży przy nim”.

Popularność WeChata pozwoliła Tencentowi, czyli firmie matce serwisu wzbić się na wyżyny wartości. Dziś znajduje się ona na 10. miejscu wśród największych spółek na świecie. Z kapitalizacją rzędu 590 mld dol., wyprzedzając Metę, jak od 2021 r. nazywa się Facebook.

Oczywiście to nie wartość finansowa właściciela jest najważniejsza z punktu widzenia chińskich władz, ale to, co dzięki aplikacji można osiągnąć jeśli chodzi o polityczne korzyści.

WeChat jest aplikacją totalną, gromadzącą w jednym miejscu nieprzebrane ilości danych o użytkownikach. Jeśli próbować szukać adekwatnych porównań, można by spróbować połączyć wszystkie aplikacje ze stajni Google’a w jedną. A i tak nie oddałoby to pełnego obrazu.

W dodatku, znajdując się pod rządową kontrolą, aplikacja od Tencet może swobodnie manipulować treściami, do których mają dostęp użytkownicy. Przykładów jest aż nadto. Jak pokazał raport kanadyjskiej grupy Citizen Lab, WeChat cenzurował kluczowe słowa i kombinacje słów odnoszących się na przykład do epidemii koronawirusa. Tylko w styczniu 2019 r. zabronił używania 132 słów kluczowych, a w pierwszej połowie lutego – kolejnych 384. Nie można było wpisać na przykład kombinacji: „lokalne władze + epidemia + rząd + przykrywka” lub „Wuhan + wirus + transmisja wirusa”. Przy pomocy aplikacji nie można było też krytykować działań prezydenta Chin Xi Jinpinga i władz w kwestii koronawirusa.

Podobnie sprawy mają się z innymi chińskimi serwisami. W tym roku szerokim echem odbił się sposób, w jaki cenzurowane były treści w serwisie Weibo, czyli chińskim odpowiedniku Twittera. Miało to związek z kryzysem koronawirusowym w Szanghaju. Po tym, jak w marcu okazało się, że odkrywane są tam nowe ogniska, władze zdecydowały o twardym lockdownie w kolejnych dzielnicach. Mieszkańcy szybko zaczęli zgłaszać problemy z brakiem żywności. Tam, gdzie władze nie radziły sobie z dostawami do zamkniętych w domach mieszkańców, problemy próbowali rozwiązać sami Chińczycy. Używali do tego głównie Weibo. Pewnego dnia najpopularniejszy hasztag, pod którym można było szukać pomocy, #zakupyspożywczewSzanghaju przestał wyświetlać jakiekolwiek treści. Został po prostu zablokowany.

Problem jednak w tym, że chiński internet regulowany jest wprost przez państwo i wykorzystywany do moderowania nastrojów społecznych.

Naturalnie Facebook, Twitter i inne zachodnie media społecznościowe także blokują treści – nieustannie trwają spory o to, kto i co może mówić, wykorzystując takie platformy. W polskiej wersji Facebooka zostało na przykład zablokowane konto koalicji Konfederacja. Amerykański Twitter dał dożywotniego bana Donaldowi Trumpowi. Rzecz bez precedensu – był on jeszcze wtedy urzędującym prezydentem USA. Problem jednak w tym, że chiński internet regulowany jest wprost przez państwo i wykorzystywany do moderowania nastrojów społecznych.

Znikające treści

W podobną stronę zmierzają media społecznościowe w Rosji. Choć o budowie RuNetu, czyli rosyjskiego internetu zamkniętego na zewnętrzne wpływy mówiło się już od kilku lat, wojna w Ukrainie przyspieszyła wyłączanie lokalnych użytkowników z globalnego obiegu informacji. Do kwietnia praktycznie przestały działać tam zachodnie usługi.

Największym beneficjentem odcięcia Rosji od zachodnich social mediów jest serwis Telegram, któremu w ciągu niecałego miesiąca przybyło 14 mln użytkowników. Telegram ma dość unikatowy sposób działania – łączy komunikator internetowy z możliwościami nadawania treści do szerokiego grona odbiorców przez tzw. „kanały”. Ponieważ praktycznie nie istnieje tam moderacja, jest szeroko wykorzystywany do przekazywania informacji z wojny. Także tych bez cenzury.

Największym beneficjentem odcięcia Rosji od zachodnich social mediów jest serwis Telegram, któremu w ciągu niecałego miesiąca przybyło 14 mln użytkowników.

Telegram to drugie „dziecko” Rosjanina Pawła Durowa. Pierwszy z założonych przez niego serwisów, VKontakte, bliźniaczo podobny do Facebooka, jest najpopularniejszym portalem na terenie Federacji. Używa go ok. 80 proc. tamtejszych internautów. Jest też szeroko używany w pozostałych krajach postsowieckich, łącznie ma 50 mln użytkowników. Nie ma jednak już nic wspólnego ze swoim założycielem – został w 2014 r. przejęty przez powiązanych z Władimirem Putinem oligarchów i włączony do propagandowego ekosystemu Kremla. Dziś kieruje nim Władimir Kirijenko, syn zastępcy szefa kancelarii prezydenta Rosji Siergieja Kirijenki. Sam Durow przeniósł się do Dubaju, a potem uzyskał francuskie obywatelstwo.

Jak mówi Lukas Andriukaitis z DFRLab, think tanku zajmującego się dezinformacją, VK jest dziś „placem zabaw dla kogokolwiek, kto kontroluje spółkę”.

Po tym, jak Rosja zaatakowała Ukrainę, z serwisu zaczęły znikać kolejne, niewygodne dla Kremla treści. Ofiarą cenzury padły strony m.in. mediów takich jak „Voice of America”, „Radio Free Europe/Radio Liberty”, oraz opozycjonistów Aleksieja Nawalnego i Ilji Jaszyna. Organizacje zajmujące się wolnością słowa nie mają wątpliwości, że w razie potrzeby VK będzie do dyspozycji władz, podobnie jak chińskie aplikacje.

Systemy równoległe

Nie tylko Chińczycy i Rosjanie zabronili użytkowania social mediów dostarczanych przez amerykańskich gigantów. Facebook czy Twitter zakazane są także np. w Iranie. Tam jednak państwo nie zainwestowało w lokalne odpowiedniki platform, więc użytkownicy nauczyli się po prostu omijać zabezpieczenia, instalując VPN, czyli programy które pozwalają markować, że użytkownik łączy się z internetem z innego miejsca na świecie.

Lokalne social media powstają natomiast w Indiach – działa tam Koo (aplikacja podobna do Twittera, ale promująca treści w lokalnych językach) czy Chingari (lokalny TikTok, pozwalający na umieszczanie krótkich filmików). Nie ma jednak zakazu używania zachodnich platform, a cenzura – motywowana względami bezpieczeństwa kraju – objęła jedynie chińskiego TikToka. Efekt? W 2021 r. portali używało 441 mln internautów, ale 75 proc. użytkowników jest zapisanych do Facebooka. 70 proc. korzysta z instagrama. 50 proc. z Twittera.

Anna Wittenberg