Czy ktoś, kto spłodził syna 16 lat temu przypuszczał, że on w roku pańskim 2023 nie będzie patrzeć przy kawiarnianym stoliku w oczy ukochanej, lecz w ekran telefonu, będącego jednocześnie komputerem miliony razy mocniejszym niż ten, który 54 lata temu pomógł stanąć człowiekowi na Księżycu?

Aby ogarnąć postęp, trzeba mieć wyobraźnię – i odpowiednią perspektywę. Wielu złorzeczy, w jakim kierunku zmierza świat. A przecież – wbrew katastroficznym wizjom snutym od zarania dziejów przez szamanów i kapłanów, a kontynuowanych potem przez Malthusa i jego pogrobowców – świat zmierza generalnie w kierunku dobrym.

Jeśli miarą postępu uczynić jakość życia większości ziemskiej populacji, to na trzeciej planecie od Słońca nigdy nie żyło się tak dobrze, jak w XXI wieku. Oczywiście, bombardowani przez rosyjskich zbrodniarzy Ukraińcy, Afrykanie tonący u wybrzeży Lampedusy i Syryjczycy próbujący się przebić na Zachód - będą tu sceptyczni, ale obiektywne dane wskazują, że ludzkość jako całość ma się lepiej i jeśli tylko uda jej się nie popełnić klimatycznego (lub innego) samobójstwa – jakość życia na Ziemi będzie się dalej poprawiać.

Reklama

Stanisław Lem, którego (siedemnasta) rocznica śmierci przypadła w miniony poniedziałek, wygłosił kiedyś słynne: "Nikt nic nie czyta; jeśli czyta, nie rozumie; jeśli rozumie, natychmiast zapomina". Dorzucę jeszcze:„Książką można czytelnikowi głowę, owszem, przemeblować o tyle, o ile jakieś meble już w niej przed lekturą stały”.

No więc - jak są umeblowane nasze głowy – i pod wpływem czego się przemeblowują? Lem rzekłby, że pod presją upowszechnianych wokół bzdur, których jest w świecie niepomiernie więcej niż rzetelnych informacji i faktów. Cześć bredni bierze się z głupoty oraz wiary w gusła i spiskowe teorie, której od zarania dziejów ulega statystycznie jedna trzecia populacji pod każdą szerokością geograficzną; gdy ta jedna trzecia zdobywa gdzieś władzę, brednie się szerzą, a czasem nawet stają oficjalną doktryną państwa, religią lub jednym i drugim – jak w III Rzeszy czy stalinowskiej Rosji.

Wiele głupot wytwarzanych jest i upowszechniany celowo – by zdobyć władzę lub zamącić na terenie wroga; najpewniej efektem czegoś takiego był Brexit. Niewątpliwie Brytyjczycy podjęli tę decyzję pod wpływem powtarzanych przez lata wierutnych kłamstw i prymitywnych (ale skutecznych) manipulacji dotyczących Unii Europejskiej, a przede wszystkim tego, co Unia nam i z nami robi. Ewidentny cywilizacyjny postęp został całkowicie wypaczony i przedstawiony jako zło.

Na Polki i Polaków taki przekaz wyraźnie nie działa: z nowego Europejskiego Sondażu Społecznego wynika, że ponad 83 proc. z nas jest za pozostaniem w Unii Europejskiej, a zaledwie 7,4 proc. za Polexitem. Tylko 7,6 proc. obywateli Rzeczpospolitej ocenia, że proces integracji Unii zaszedł zbyt daleko, natomiast prawie jedna piąta uważa, że powinniśmy się dalej jednoczyć. Mimo to szokująco duża część naszej wpływowej klasy politycznej – kompletnie nie reprezentatywna dla miast, ani wsi - próbuje do nas przemawiać, jak Nigel Farage i Boris Johnson, stosując przy tym równie kłamliwe i absurdalne „argumenty”.

Jak wiadomo, manipulacja polega zawsze na graniu na emocjach przy pomocy kłamstw pomieszanych z absurdalnie przedstawionymi faktami. Stąd właśnie wzięła się w ostatnim czasie kuriozalna akcja „obrony schabowego”, na podobnym podłożu ufundowana jest rozwijająca się kampania obrony samochodów spalinowych – skierowana ewidentnie do posiadaczy niezbyt oszczędnych kilkunastoletnich aut. Hasło „za dwa lata nie wjedziesz do większości polskich miast, a za pięć w ogóle odbiorą ci samochód” – pada na względnie podatny grunt. Bo przecież średnia wieku osobówki w Polsce to 13 lat.

Ale takie próby zohydzenia naszych wspólnych działań w ramach Unii – czyli tak naprawdę postępu służącego poprawie jakości życia Europejczyków – nie są niczym nowym.

Jak Unia narzuciła nam oszczędne żarówki i tanie rozmowy telefoniczne

W ciągu ostatniej dekady polscy politycy (w tym sam pan prezydent) bronili już „w naszym imieniu” m.in. tradycyjnych żarówek (które Unia nam „zabrała” i kazała wymienić na oszczędne), odkurzaczy o mocy 3 tysięcy watów oraz bezklasowych kotłów na węgiel, w których można palić wszystkim. Z żarówkami chodziło o to, że te z drucikiem są tanie, a ledy drogie. W przypadku odkurzaczy - obrońcy mocy, zapewne w imieniu żon, przekonywali, że „kilkusetwatowe są za słabe i nie będą wciągać farfocli, pyłu i śmieci”. Z kolei kopciuchy miały być zbawieniem dla polskich rodzin, które bez nich poszłyby z torbami.

Minęło parę lat, a leda dającego tyle światła, co standardowa 100-watówka, a zużywającego 13 W, kupiłem w markecie za 99 groszy. Odkurzacz mam na akumulator (starcza na prawie godzinę) – ssie jak wściekły i jeszcze oświetla sprzątany teren. A kopciuchy? Cóż. W minionym sezonie cztery tony węgla potrzebne do ogrzania 150-metrowego względnie ocieplonego domu kosztowały 12 tys. złotych; z państwową dopłatą wyszło 9 tys. zł (nie liczę tu ułamka szczęściarzy, którym udało się nabyć opał w rodzimej kopalni – bo ten węgiel był w tym sezonie jak Yeti). A sąsiad z zamontowaną na 175-metrowym domu fotowoltaiką i pompą ciepła zapłacił za rok 2,3 tys. zł; leży, nie musi szuflować, wszystko steruje się samo, a temperaturaw domu zawsze taka sama – komfortowa.

Niech mnie ktoś teraz przekona, że kopciuch jest dobry, a proponowany przez Unię (czyli nas, jej mieszkańców!) postęp polegający na dociepleniu wszystkich domów i zastąpieniu kopciuchów foitowoltaiką i pompami ciepła lub innymi efektywnymi i komfortowymi źródłami energii – zły.

Żeby było ciekawiej, w trakcie „narzucania” nam tych wszystkich oszczędnych żarówek, odkurzaczy i pomp (z hojnymi dopłatami!) Unia pracowała nad innymi nakazami i restrykcjami. Wymyśliła np., że trzeba zmusić przewoźników kolejowych we wspólnocie do punktualności (przy spóźnieniu o 2 godziny, przewoźnik ma zwrócić pasażerowi 100 procent ceny biletu) oraz stworzenia przystępnej i spójnej platformy internetowej, na której każdy wyszuka nie tylko wszystkie istniejące połączenia, ale i kupi bilet na dowolną trasę. Europosłowie postanowili też zmusić przewoźników kolejowych do darmowego przewożenia rowerów na wszystkich trasach - regionalnych, krajowych i międzynarodowych – oraz zatrudnienia asystentów osób niepełnosprawnych na stacjach. No naprawdę – czyste zło.

Wcześniej Unia – a ściślej Komisja Rynku Wewnętrznego Europarlamentu – skłoniła operatorów telefonii komórkowej do drastycznego obniżenia cen rozmów w roamingu wewnątrz wspólnoty, a potem zniesienia dodatkowych opłat za roaming i korzystanie z mobilnego internetu. Słyszeliśmy, że to doprowadzi telekomy do nędzy i upadku, a ceny abonamentów zwalą konsumentów z nóg. A ja płacę od dekady koło 50 zł miesięcznie, zyskałem w pakiecie internet no limit i dzwonię za to bez problemu w całej Unii, korzystając przy tym wszędzie z internetu - bez obaw, że mnie to zrujnuje.

Unia poszła dalej: również wysyłanie paczek na jej terenie nie może się wiązać z dodatkowymi opłatami. Bruksela zakazała przy tym geoblokowania usług, czyli nie może być tak, że oferta jest dostępna tylko w Niemczech lub Francji, a Polak i Czech nie może z niej skorzystać. Kolejnym „narzuconym rozwiązaniem” jest zakaz oferowania w Nowej Unii towarów gorszej jakości niż w Starej. Osławione – lepsze od sprzedawanych u nas - „niemieckie proszki” i „prawdziwe belgijskie czekolady” - przeszły do historii.

I jeszcze jeden kwiatek: kiedy wchodziliśmy do Unii, wiedzieliśmy, że musimy się pozbyć z dachów eternitu, bo w Unii jest zakaz stosowania rakotwórczego azbestu. Mimo to eternitowe dachy trzymają się na naszych domach i stodołach mocno.

Teraz niektórzy chcą, by równie wieczne były nasze stare auta spalinowe. Dlaczego i po co?

Postęp jest elektryczny

Mawiał Lem: „Można przypuścić, że wszyscy ludzie mają świadomość, lecz na ogół nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę”. Jeszcze mniej liczni mają wyobraźnię wystarczającą, by ogarnąć postęp. Tak jesteśmy przyspawani do tu i teraz, że nie potrafimy patrzeć poza płot własnego domu. To jest raczej stała przypadłość ludzkości – niezależnie od tego, że stale maleje przecież odsetek analfabetów, a rośnie populacja formalnie wykształconych; we wspomnianym Europejskim Sondażu Społecznym okazało się, że w całej populacji udział zwolenników spiskowych teorii i innych banialuk wynosi 30 proc., zaś wśród osób z wykształceniem wyższym – 20 proc. Niby mniej, a jednak…

Słyszę od wykształconych i doświadczonych ludzi, że wszelkie próby ograniczania przez Unię produkcji samochodów spalinowych i zakazy używania starszych roczników to absurd, bo „elektryki” nigdy się nie sprawdzą. Zwłaszcza w Polsce, gdzie 80 procent prądu wytwarzamy z węgla. Jaki sens ma taka ekologia? W dodatku zasięgi problematyczne, ładowanie długie i nie ma gdzie ładować, pierwiastki rzadkie niezbędne do wytworzenia takich aut są piekielnie drogie, stare akumulatory trzeba będzie kiedyś zutylizować. Lista wad i zarzutów długa jak nos Pinokia. Bo to wszystko już w ogromnej mierze mity. W dodatku proponowana przez Unię zmiana ma się dokonać za 15-30 lat. Ile to jest 15-30 lat?

Kiedy 31 lat temu zaczynałem pracę w dużej redakcji, wszystkie teksty wystukiwałem na (mechanicznej) maszynie i wysyłałem autobusem PKS-u na dworzec w Krakowie, gdzie odbierał je goniec (gońców było w redakcji kilku), zawoził do redaktora, ten przekazywał zecerom i metrampażom, to się odlewało w ołowiu, potem drukowało i przed świtem rozwoziło do kiosków.

Latem 1997 roku obsługiwałem pielgrzymkę Jana Pawła II. W Poznaniu moja analogowa komórka Centertela, ważąca półtora kilo, warta kilka lat wcześniej tyle, co samochód, miała zasięg, ale w Gnieźnie już nie. Bateria wystarczała na góra godzinę rozmów. Stawka za pół minuty wynosiła tyle, co teraz za pół roku. Mój laptop ważył 4 kg, miał 10-calowy czarno-biały wyświetlacz, bateria wystarczała na niecałą godzinę pracy. Internet w Polsce raczkował. Jednakowoż kolega z japońskiej agencji prasowej miał łączność satelitarną i potrafił wysłać z Gniezna nie tylko tekst, ale i… zdjęcia! Redakcja kupiła mu bowiem aparat cyfrowy. Kosztował tyle, co dobre auto i mieścił na 1,44-megabajtowej dyskietce około 30 zdjęć. Rozdzielczość była rozpaczliwa, ale wystarczająca dla ówczesnych mediów.

Z internetu korzystaliśmy wtedy w Polsce dopiero od roku: w 1996 r. Telekomunikacja Polska umożliwiła połączenie z siecią za pośrednictwem modemu telefonicznego. Prędkość 10 Kb/s (dziś normą są setki Mb/s). Za każde 3 minuty połączenia trzeba było zapłacić 29 groszy. Wysłanie przeciętnego zdjęcia z dzisiejszego smartfona trwałoby – przy dobrym połączeniu - ponad godzinę i kosztowało ponad 6 złotych…

Ale jeszcze w 2006 roku, gdy umierał Lem, nie było smartfonów. Steve Jobs pokazał pierwszy model ponad rok później - 29 czerwca 2007 r. Iphone 2G miał ekran 3,5 cala, 4 lub 8 GB pamięci i kosztował 499 lub 599 dolarów. Bateria wystarczała na dobę, w tym jakieś 8 godzin rozmów lub oglądania filmów. W Polsce nie był sprzedawany, trafiła do nas dopierodruga generacja (3G) - 22 sierpnia 2008 o północy. Niecałe 15 lat temu. Kosztował 1800 zł - lub złotówkę w abonamencie 195 zł na dwa lata. Płaca minimalna wynosiła wtedy 1126 zł, a średnia krajowa – niecałe 3000 brutto.

Nasza redakcja nie zatrudniała już wtedy gońców, zecerów, ani metrampaży. Te zawody wymarły. Teksty i zdjęcia słaliśmy przez internet. Te drugie robiliśmy aparatami cyfrowymi. Laptopy miały już 15-calowe ekrany. Baterie wytrzymywały 2 godziny.

Niniejszy tekst piszę na laptopie z 17-calowym ekranem o rozdzielczości 4K. Klawiatura jest podświetlana. Szybki dysk SSD ma 2 TB – 50 TYSIĘCY RAZY WIĘCEJ NIŻ W PIERWSZYM LAPTOPIE. Pamięć RAM 32 GB – 100 TYSIĘCY RAZY WIĘCEJ. Łącze internetowe - 1 Gb/s (kilkanaście zdjęć ze smartfona wysyłam w ułamku sekundy). Bateria starcza na… 15 godzin pracy. Ładuje się w nieco ponad godzinę. Całe urządzenie waży niewiele ponad kilogram i ma po złożeniu centymetr grubości. Dostało certyfikat armii – można je polewać wodą i okładać pałką.

Moje (nie najmniejsze) hybrydowe auto pali w mieście nieco ponad 4 litry benzyny. Kolega ma „elektryka”. Pojechał nim w zeszłym roku do Chorwacji. Podróż nie zajęła mu więcej niż spalinówką. Trzeba przecież odpocząć, coś zjeść. Koszty? O 30 procent niższe niż w benzyniaku czy dieslu. Problemem jest wciąż cena samego auta. Ale – po pierwsze – zaawansowane technicznie spalinówki także nie są tanie. A po drugie… żarówka, którą kupiłem ostatnio za 99 gr, kosztowała siedem lat temu 25 zł. No imetale rzadkie lawinowo tanieją. A Polska, mam nadzieję, nie będzie za kilkanaście lat produkować 80 procent energii z węgla. Czy już dostrzegliście, w jakim kierunku to zmierza?

To, jak szybko zmienimy nasz miks energetyczny i przyspieszymy na drodze postępu, zależy wyłącznie od naszej wyobraźni. Tym, którym jej brakuje, dedukuję jeszcze kilka – nie zmanipulowanych - faktów i liczb.

W 1939 roku w Polsce było 3 miliony koni i niespełna 32 tysiące pojazdów, w tym taksówek i autobusów. W 1990 r. liczba koni spadła do 1 mln, a samochodów osobowych wzrosła do 5,2 mln (do tego milion ciężarówek i 1,3 mln motocykli). W 2022 r. w CEPiK-u figurowało 39 mln pojazdów, w tym 26,7 mln osobowych. Koni mamy ok. 280 tys. , w tym 140 tys. na rzeź.

Włosi kochają nasze salami. I ono zapewne zostanie z nami na zawsze, jak schabowy. Spalinówki – nie.