Historyczne minimum w Polsce: 1000 euro

W roku 2024 - po rekordowej w Unii Europejskiej podwyżce (o 21,5 proc.) – po raz pierwszy w historii płaca minimalna w Polsce warta jest prawie 1000 euro, a po 1 lipca może tę wartość przebić. To już naprawdę sporo. 30 kwietnia 2004 roku, dzień przed wejściem naszego kraju do Unii Europejskiej, płaca minimalna wynosiła nad Wisłą 824 złote i przy ówczesnym kursie euro w NBP (4,80 zł) była warta niespełna 172 euro. Kiedy 31 lipca 2008 roku kurs złotego do euro był najsilniejszy w historii (3,20 zł), wartość płacy minimalnej (1 126 zł) wzrosła do 382 euro. Na tym tle obecne 1000 euro robi wrażenie, zwłaszcza w porównaniu do innych krajów.

W Bułgarii ustawowe minimum jest ponad dwa razy niższe (477 euro), w Czechach wynosi równowartość 764 euro, na Słowacji 750 euro, w Rumunii 663 euro, w Łotwie 700 euro, na Litwie 924 euro, na Węgrzech niecałe 700 euro, w Chorwacji 840 euro, w Grecji 910 euro, w Portugalii 957 euro, na Malcie 925 euro, na Cyprze – 1000 euro. Wyższe stawki są ciągle w Hiszpanii (1 323), Słowenii (1 304) czy Francji (1 767), a znacznie wyższe - w Belgii (1 994), Niemczech (2 049) , Irlandii (2 146) czy Holandii (2 183). Do rekordzisty – Luksemburga (2 571) - brakuje nam naprawdę sporo. Ale jeśli uwzględnimy koszty życia… Wygląda to całkiem nieźle. Oczywiście, z punktu widzenia pracobiorców.

Reklama

Gorzej – z perspektywy pracodawców. Inwestorzy, którzy w poprzednich dekadach wybierali Polskę z uwagi na relatywnie niskie koszty pracy, przestali postrzegać nasz kraj jako „tani”. Zawsze marzyliśmy, by tak się stało, ale ten niebywały cywilizacyjny postęp wymaga od nas dokonania epokowego wyboru: czy chcemy kontynuować rozwój oparty na dotychczasowym modelu gospodarczym czy też uczynimy wszystko, by go w najbliższych latach zmienić.

Czy zamierzamy w sposób coraz bardziej profesjonalny odgrywać rolę fabryki i montowni Europy, raczej odtwórczej niż twórczej i raczej ręcznej niż automatycznej, wzmacniając w ten sposób PKB krajów, z których pochodzą inwestorzy?

Czy zachowamy model, w którym globalne korporacje lokują nad Wisłą centra rozwojowe, zatrudniając talenty wykształcone głównie za pieniądze polskiego podatnika?

Czy może dojrzeliśmy już do tego, by wykorzystać wszystkie cenne zasoby - talentów, doświadczenia, infrastruktury i polskiego genius loci - zgromadzone przez ponad trzy dekady, w tym dwie w Unii, do stworzenia całkiem nowego modelu: gospodarki opartej na wiedzy?

Miliony imigrantów, bo padniemy!

Wielu rodzimych przedsiębiorców wciąż próbuje opierać swą krajową i międzynarodową konkurencyjność na niskich kosztach wynagrodzeń. W obecnych realiach gospodarczych i – zwłaszcza – demograficznych stało się to piekielnie trudne, bo większość naturalnych zasobów pracy już się nam wyczerpała. Świadczy o tym rekordowo niska stopa bezrobocia: to rejestrowane (obejmujące mnóstwo osób figurujących w urzędach pracy tylko po to, by mieć ubezpieczenie) utrzymuje się poniżej 5,5 proc., a realne – wedle europejskiej metodologii (BAEL) - zeszło poniżej 3 proc. Minimalnie niższe jest tylko na Malcie.

Owszem, około 6 milionów Polaków i (zwłaszcza) Polek pozostaje nieaktywnych zawodowo (nie pracuje i nie szuka pracy), ale część z nich to osoby z niepełnosprawnościami, których aktywizacja wymagałaby dużych nakładów ze strony państwa i pracodawców, a większość pozostałych nie może wejść na rynek pracy, bo opiekuje się dziećmi lub (coraz częściej) seniorami; aktywizacja tej grupy również wymagałaby nakładów, i to ogromnych – na odpowiednią infrastrukturę (zwłaszcza w Polsce powiatowej), a przede wszystkim profesjonalne usługi opiekuńcze.

Demograficznie (o czym wiele razy pisałem) doszliśmy do ściany, która, w dodatku, będzie się cały czas przesuwać w naszą stronę: co roku z rynku pracy będzie znikać ok. 200 tys. osób więcej niż się na nim pojawi. Dotychczasowe luki kadrowe pracodawcy łatali przy pomocy imigrantów, głównie Ukraińców. Perspektywy wzrostu liczebności Ukraińców (zwłaszcza mężczyzn), a także masowo migrujących do nas w ostatnich latach Białorusinów, są słabe – z powodu trwającej wojny. Ukrainki raczej wyjeżdżają na Zachód niż przyjeżdżają.

Jedynym rozwiązaniem, pozwalającym konserwować dotychczasowym model rozwoju, jest więc sięgnięcie po migrantów spoza Europy, zwłaszcza z Dalekiego Wschodu, co – jak wiadomo – zaczęło się dziać w czasach rządów PiS. Napływ dotyczył nie tylko metropolii, jak Warszawa, Kraków, Wrocław czy Gdańsk. W niespełna 100-tysięcznym Płocku pracuje od ponad roku 6 tys. Azjatów. Budują nową instalację dla Orlenu.

W ZUS zarejestrowanych jest ponad 1,12 mln obywateli ze 150 państw. W roku 2023 ich liczba powiększyła się o 64,5 tys. Większość to pracobiorcy (na etatach lub umowach zlecenia), ale przybywa też przedsiębiorców (ponad 52 tys. cudzoziemców prowadzi w Polsce działalność gospodarczą). Wśród zarejestrowanych obcokrajowców najwięcej jest wciąż Ukraińców - 759 tys.; w rok ich liczba wzrosła o 13,4 tys., ale o wiele szybciej zwiększała się populacja zatrudnionych Białorusinów (o 21,3 tys., czyli o jedną piątą). W zeszłym roku szybko przybywało też u nas obywateli Indii (4,6 tys.), Nepalu, Filipin, Uzbekistanu, Turcji, Bangladeszu, Indonezji, Azerbejdżanu, Wietnamu, Turkmenistanu, Kazachstanu, Kirgistanu. Wyjątkiem spoza Europy i Azji byli Kolumbijczycy (przybyło ich w rok ponad 3,5 tys., czyli ponad dwa razy więcej niż rok wcześniej) i na znacznie mniejszą skalę Argentyńczycy.

Mówimy tu jednak o tysiącach, a organizacje przedsiębiorców i pracodawców – obserwując potrzeby zrzeszonych firm – mówią otwarcie o milionach. Konfederacja Lewiatan szacuje, że dla utrzymania produktywności i konkurencyjności polska gospodarka potrzebowałaby w najbliższych latach 2,5 mln zatrudnionych cudzoziemców rocznie, czyli minimum 2,5 razy więcej niż obecnie. Problem w tym, że musielibyśmy o nich konkurować z innymi krajami, zwłaszcza z Niemcami, gdzie poziom bezrobocia – mimo wyraźnego spowolnienia gospodarczego, a nawet objawów recesji w 2023 r. – jest tylko minimalnie wyższy niż w Polsce (wedle Eurostatu wynosił w lutym 3,1 proc.). Ekonomiści zwracają uwagę, że pierwszy raz w historii Europy potężne strukturalne problemy gospodarcze nie spowodowały eksplozji bezrobocia. Wręcz przeciwnie – większość ekspertów wskazuje wręcz, że właśnie chroniczny niedobór rąk i mózgów do pracy jest jednym z powodów spowolnienia gospodarki.

Pracowników brakuje w całej Europie

Pracowników brakuje w całej Europie. Bezrobocie w strefie euro oscyluje ostatnio wokół 6 proc., a wyższe jest tylko we Francji (7,5), Grecji (10,4) i Hiszpanii (11,6). Europejskie Służby Zatrudnienia (EURES) w publikowanych co roku raportach wskazują kilkanaście zawodów, w których deficyt siły roboczej jest największy i permanentny (utrzymuje się od połowy poprzedniej dekady). Chodzi m.in. o programistów i analityków komputerowych oraz mechaników i pracowników naprawiających maszyny i sprzęty elektryczne. Z drugiej strony deficyt obejmuje pielęgniarki, położne, pracowników opieki osobistej i osoby sprzątające w domach i biurach. W ostatnich latach lista powiększyła się o kolejne profesje budowlane, instalatorów oraz kierowców ciężarówek. Wiecznie brakuje też w Europie lekarzy oraz kucharzy i kelnerów.

Organizacje pracodawców zwracają uwagę, że Polska znalazła się dziś w szczególnie trudnym położeniu, bo z jednej strony pozostaje krajem, z którego bogatsze państwa wysysają kadry i talenty – w Europie Zachodniej pracuje kilkaset tysięcy naszych budowlańców i ok. ćwierć miliona opiekunów/opiekunek dzieci i seniorów, do tego mnóstwo lekarzy (i innych przedstawicieli zawodów medycznych), architektów, inżynierów, informatyków… - a równocześnie kilka lat temu weszła w fazę rozwoju, w której strategicznym problemem gospodarki stał się niedobór pracowników (wcześniej przez dekady było nim bezrobocie).

U progu 2023 r. prognozy Konfederacji Lewiatan były następujące: „Rynek pracy wciąż odczuwał będzie deficyt pracowników, a perspektywy demograficzne wskazują, że wchodzimy w etap szybko kurczących się zasobów pracy i jednoczesnego starzenia się pracowników. Oznacza to, że polityka zatrudnienia musi poszukiwać nowych sposobów zachęcania do pozostania na rynku pracy osób starszych, a równocześnie zachęcania do pracy osób biernych zawodowo tj. kobiet, osób niepełnosprawnych i starszych, przy niskim poziomie bezrobocia. Pewne zasoby są nadal dostępne w województwach o wyższej stopie bezrobocia”.

Podstawowy wniosek: „Potrzeba 2,5 mln pracowników cudzoziemskich, a zapotrzebowanie to będzie wzrastać wraz z procesami demograficznego starzenia się. Usprawnienie pozyskiwania migrantów potrzebnych dla rynku pracy jest wciąż jednym z warunków rozwoju i pozyskiwania inwestycji, ma też coraz większe znacznie dla poprawy sytuacji naszego systemu emerytalnego”.

Eksperci zwracają uwagę, że pozycję pracowników na rynku pracy wzmacnia i wzmacniać będzie nie tylko stan demografii, ale i polityka krajowa i unijna, m.in. regulacje dotyczące łączenia obowiązków rodzinnych z zawodowymi, skrócenia tygodnia pracy, wydłużenia płatnych urlopów oraz wzrostu płacy minimalnej czy jawności i równości płac, a także upowszechnienia układów zbiorowych pracy. Prof. Jacek Męcina, główny doradca Lewiatana, uważa, że wszystko to razem wzięte będzie motywować związki zawodowe i inne organizacje pracownicze do „śmiałego formułowania postulatów nawet dwucyfrowego wzrostu wynagrodzeń”, w celu „dogonienia poziomu płac z zachodu Europy”.

Z ostatnich raportów Polskiego Instytutu Ekonomicznego i BGK wynika, że już pod koniec 2023 r., w okresie dopiero budzącej się ze spowolnienia koniunktury, koszty pracownicze stanowiły główną barierę rozwojową dla aż 67 proc. badanych przedsiębiorstw. Kiedy gospodarka na dobre ruszy, a realizacja projektów w ramach KPO zwiastuje ekstraożywienie, presja na płace mocno wzrośnie. Eksperci spodziewają się jej szczególnie w sektorach nastawionych na eksport, bo poprawę koniunktury widać w innych krajach Europy. Przedsiębiorcy są więc niejako skazani na podkupowanie sobie pracowników – i to w skali nieznanej w dziejach. A to oznacza kolejny wzrost kosztów. Morderczy?

Konserwować czy zmienić model?

Jaką rolę miałyby tu do odegrania miliony imigrantów ekonomicznych z Azji i biedniejszych krajów Europy? Odpowiedź jest dość prosta: co do zasady większość imigrantów – z wyjątkiem wąskiego grona specjalistów – otrzymuje wynagrodzenie minimalne, czyli obecnie w Polsce równowartość 1000 euro. Polakom w przemyśle czy budownictwie więksi pracodawcy muszą zapłacić minimum o połowę więcej, a w części profesji lub na stanowiskach wymagających szczególnych kwalifikacji – dwa razy więcej.

Tak naprawdę chodzi więc o przyhamowanie dynamiki wzrostu kosztów w celu podtrzymania dotychczasowego modelu gospodarczego opartego na zaangażowaniu relatywnie dużej liczby pracowników przy bardzo niskim jak na Europę i inne kraje rozwinięte poziomie robotyzacji, automatyzacji i cyfryzacji.

Omawiałem niedawno na Forsal.pl raport opublikowany przez Międzynarodową Federację Robotyki - IFR („World Robotics 2023”) o aktualnym stanie robotyzacji światowego przemysłu. W Korei Południowej wskaźnik gęstości robotyzacji, pokazujący liczbę robotów przemysłowych na 10 tys. zatrudnionych w fabrykach, przekroczył 1012 i nadal szybko rośnie. Aby dorównać Koreańczykom, Polska musiałaby zwiększyć liczbę robotów i automatów w przemyśle… czternastokrotnie – i to pod warunkiem, że Koreańczycy stanęliby w miejscu. Ale oni wciąż biegną i nam uciekają.

W fabrykach w RFN było w zeszłym roku 415 robotów na 10 tys. zatrudnionych, w Japonii 397 robotów, w Chinach 392, w Szwecji 343, w Hongkongu 333, w Szwajcarii 296, na Tajwanie 292, w USA 285, w Słowenii 284. W drugiej dziesiątce rankingu gęstości robotyzacji, ze wskaźnikiem między 169 a 248, znalazły się: Holandia, Włochy, Austria, Belgia, Czechy, Francja, Hiszpania i Kanada.Globalna średnia wyniosła 151 robotów na 10 tys. pracowników w przemyśle. Polski wskaźnik, mimo skokowych wzrostów od 2021 r., dobił do 71. To blisko sześć razy mniej niż w Niemczech, pięć razy mniej niż w Szwecji i ponad 2,5 razy mniej niż w Czechach.

Wedle danych IMF, w Polsce wykorzystuje się w sumie ok. 27 tys. robotów przemysłowych, a rocznie przybywa ich ok. 3,5 tys. Europejskim lidem pozostają Niemcy - z liczbą około 290 tys. robotów. W jednym tylko roku 2022 zamontowali prawie 25,6 tys. nowych urządzeń, czyli tyle, ile Polska miała w ogóle. Włosi w tym samym czasie uruchomili 11,5 tys. nowych robotów, Francuzi 7,4 tys., Hiszpanie – 3,8 tys., Czesi (kraj prawie cztery razy mniejszy od Polski) – 2,8 tys. , Holendrzy 2,7 tys., Austriacy – 2,5 tys.

Podstawowy wniosek: jesteśmy mocni w Europie w branżach takich, jak automotive, produkcja AGD, przemysł tworzyw sztucznych i wyrobów chemicznych oraz metalowy i maszynowy, ale wciąż znacznie więcej niż inni, nawet nasi sąsiedzi o podobnej historii, wykonujemy ręcznie, „na piechotę”. Nasza gospodarka jest w ogromnej mierze wtórna, nieinnowacyjna i oparta na wielkiej liczbie mało efektywnych pracowników.

Owszem, Polacy tworzą coraz więcej innowacji, a nawet potencjalne przełomowych technologii, ale robią to głównie w strukturach globalnych korporacji. W Krakowie ponad połowa z 250 tys. zatrudnionych w sektorze przedsiębiorstw (bez mikrofirm) pracuje w międzynarodowych centrach nowoczesnych usług dla biznesu oraz ich centrach rozwoju technologii. Jak wynika z najświeższych raportów („Krakow IT Market MAP” autorstwa MOTIFE), 38 proc. specjalistów IT zatrudniają firmy amerykańskie, a największy pracodawca informatyków pod Wawelem pochodzi z Wielkiej Brytanii. W polskich firmach pracę znalazło tylko 17 proc. rodzimych talentów.

Trend jest dzisiaj jednoznaczny: zagraniczne przedsiębiorstwa rozwijają nowy model gospodarki opartej na wiedzy, wykorzystując do tego m.in. setki tysięcy Polek i Polaków wykształconych głównie na naszych państwowych uczelniach (rozchwytywani są zwłaszcza absolwenci AGH, Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie oraz politechnik – warszawskiej, krakowskiej, warszawskiej, gdańskiej, a także czołowych uniwersytetów – warszawskiego i UJ). W tym samym czasie większość polskich pracodawców próbuje utrwalać dotychczasowy model rozwoju oparty na względnie taniej sile roboczej.

Wedle analiz Grant Thornton 80 procent używanych w Polsce maszyn ma swoje lata i wymaga pilnej wymiany, a najlepiej gruntownej modernizacji, bo do cna się zużyje. Tymczasem poziom inwestycji polskich firm w rozwój był u schyłku rządów PiS rekordowo niski. Mateusz Morawiecki obiecywał w 2015 r. podniesienie poziomu inwestycji prywatnych z 21 do 25 proc. w relacji do PKB, a zostawił Polskę z 16,4 proc., trzecim najgorszym wynikiem w Unii Europejskiej. Powyżej 25 proc. osiągnęli wszyscy nasi sąsiedzi oraz Austriacy i Węgrzy.

Większość środków idzie na inwestycje modernizacyjne – popychające gospodarki tych krajów w kierunku gospodarki opartej na wiedzy. Towarzyszy temu potężny wzrost nakładów na naukę i badania naukowe. W Polsce PiS adiunkci zarabiali mniej niż kasjerki w marketach.

Kogo szukają polscy pracodawcy, kogo można zautomatyzować

Na naszym rynku pracy najdotkliwszy – i najgroźniejszy dla dalszego rozwoju – jest deficyt pracowników przemysłowych oraz budowlańców. Ci drudzy będą kluczowi w procesie realizacji ambitnych przedsięwzięć zapisanych w Krajowym Planie Odbudowy (KPO). Zadań jest mnóstwo i mamy piekielnie mało czasu, by z sensem zainwestować miliardy euro, co oznacza, że ekipy robotników będą rozchwytywane.

Tymczasem już w minionym roku brakowało na polskich budowach ok. stu tysięcy ludzi. Z ogólnopolskiego „Barometru Zawodów” przygotowywanego na zlecenie Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej wynika, że deficyty występowały w aż 29 profesjach. Na wagę złota byli cieśle, stolarze, dekarze, blacharze, elektrycy, elektromonterzy, elektromechanicy, monterzy instalacji budowlanych, murarze, tynkarze, operatorzy i mechanicy koparek, spychaczy, dźwigów itp. Oraz wszyscy pracownicy robót wykończeniowych. GUS („Koniunktura w przetwórstwie przemysłowym, budownictwie, handlu i usługach 2000–2023") oszacował, że deficyt wykwalifikowanych pracowników dotyka co trzeciej firmy sektora budowlanego.

Eksperci podkreślają, że wielkoskalowa automatyzacja i robotyzacja może nam pozwolić dość szybko zniwelować braki w przemyśle, w tym także w przetwórstwie. Gorzej z sektorem budowlanym, gdzie wciąż – nie tylko w Polsce – główną rolę odgrywa człowiek. Ale Japończycy, którzy najwcześniej wśród rozwiniętych zaczęli się mierzyć z deficytem rąk do pracy, udowodnili, że można z powodzeniem zastępować automatami i robotami fachowców takich, jak spawacze, ślusarze, blacharze, monterzy, operatorzy maszyn i urządzeń, a także robotnicy pomocniczy. W sumie już dziś dałoby się zautomatyzować pracę ok. 40 proc. zatrudnionych na polskich budowach.

Podobnie jest w innych branżach. Wystarczy przeanalizować trendy w bardziej rozwiniętych krajach. I podobnie jak one stymulować rozwój przy pomocy nauki. Polska ma dziś niepowtarzalny wybór: albo podążymy ich śladem, albo pozostaniemy w miejscu, do którego z takim mozołem dotarliśmy – a świat nam ucieknie.

To byłby dziejowy grzech. Ciężki, jeśli nie śmiertelny.

Opisanemu tu zagadnieniu poświęcimy lwią część INFORum Gospodarczego 3.0, które media grupy INFOR, w tym Forsal.pl i Dziennik Gazeta Prawna, organizują we współpracy z organizacjami przedsiębiorców, samorządami zawodów zaufania publicznego, instytucjami wspierającymi rozwój, uczelniami i przedstawicielami samorządu terytorialnego i administracji publicznej wszystkich szczebli. Tytuł: „Interes Europy, interes Polski: Zielony ład, euro, integracja, imigranci. Co dalej?”. Spotkajmy się 6 czerwca 2024 r. w Krakowie.