COVID-19 był katastrofą; choroba zabiła miliony ludzi, zniszczyła dziesiątki tysięcy firm i naruszyła więzi międzyludzkie. Ale jednocześnie pandemia rozbudziła potrzebę zmiany społecznej – doświadczenie pracy zdalnej było pozytywnym odkryciem dla bardzo wielu z nas. Potwierdza to nasza ogromna niechęć do powrotu do pracy osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu.

Ponadto coraz więcej danych dowodzi, że obecny system pracy stwarza zagrożenie dla naszego zdrowia psychicznego. Według opublikowanego we wrześniu ubiegłego roku raportu Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) w 2019 r. 15 proc. osób w wieku produkcyjnym doświadczyło zaburzeń psychicznych. Depresje oraz lęki spowodowały stratę 12 mld dni pracy i kosztowały światową gospodarkę 1 bln dol. Nie wszystkie problemy psychiczne są powiązane z pracą, lecz wiele tak, łatwo zatem dojść do wniosku, że mniej pracy w obecnym systemie wyjdzie nam na zdrowie.

Fakt, że katastrofa może doprowadzić do pożądanych zmian społecznych, jest znany. Czarna śmierć zniszczyła w zachodniej Europie skostniałe struktury średniowiecza, likwidując pańszczyznę i sprzyjając mobilności społecznej. I wojna światowa zburzyła zhierarchizowane struktury społeczne XIX w., a traktat wersalski, który ją zakończył, poza zmianą polityczną i wytyczeniem granic według zasady narodowej zalecał ośmiogodzinny dzień pracy. Walter Scheidel we wspaniałej książce „The great leveler: violence and the history of inequality from the Stone Age to the twenty-first century” (Wielki wyrównywacz: przemoc i historia nierówności od epoki kamienia do XXI w.) pokazuje, jak wielkie znaczenie miały katastrofy – wojny, rewolucje czy epidemie – dla zmniejszenia nierówności społecznych.

Kryzys finansowy 2008 r. wraz z kryzysem ekologicznym pozbawiają nas resztek wiary w skuteczność wolnorynkowej gospodarki. Coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę, że pracuje jedynie po to, by bogaci i mający władzę byli jeszcze bogatsi i mieli tej władzy jeszcze więcej. W ciągu ostatnich dekad wzrost produktywności w Europie i USA nie przyniósł większych korzyści pracownikom, wypracowana nadwyżka PKB pomnożyła za to majątki krezusów.

Reklama

Zgodnie z ostatnim raportem organizacji humanitarnej Oxfam najbogatszy 1 proc. ludzkości przejął w ostatniej dekadzie 54 proc. wypracowanego dochodu, a po 2020 r. ten udział wzrósł aż do dwóch trzecich. Warto zauważyć, że w tym czasie państwa zaczęły przejmować zarządzającą rolę w gospodarce – w sferze zielonych technologii czy we wspieraniu konkretnych gałęzi przemysłu. Więc tradycyjne usprawiedliwianie niskich podatków dla najzamożniejszych tym, że to oni finansują wypracowanie nowych dochodów, robi się coraz bardziej wątpliwe.

Logicznym następstwem jest twierdzenie, że norma pracy pięć dni w tygodniu przez osiem godzin dziennie, zinstytucjonalizowana w 1926 r. przez Henry'ego Forda (choć trzeba przyznać, że wtedy był to postępowy krok), nie odpowiada obecnemu stopniowi rozwoju społeczeństwa. Dziś rozwija się koncepcja równowagi między pracą a życiem prywatnym, która wskazuje na zasadność wprowadzenia czterodniowego, 32-godzinnego tygodnia pracy bez obniżenia wynagrodzenia. Nie jest to pomysł tak rewolucyjny, jak się wydaje, bo już został wypróbowany i częściowo wprowadzony w Niemczech, Japonii, Nowej Zelandii, Islandii, Belgii i Wielkiej Brytanii.

Zjednoczone Królestwo stanowi szczególnie ciekawy przykład. Kilka tygodni temu zakończył się projekt pilotażowy, który obejmował ok. 70 przedsiębiorstw oraz 3,3 tys. pracowników. Przeprowadzili go badacze wiodących uniwersytetów wspólnie z organizacjami pozarządowymi. Najważniejszym rezultatem tego eksperymentu były zwiększenie produktywności i lepsze wyniki pracy, dlatego większość uczestniczących w projekcie firm zamierza utrzymać nowy system.

Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.