Rosyjski prezydent uczynił świat bardziej niebezpiecznym, brutalnym i przerażającym miejscem pod wieloma względami. Jednym z nich jest zwiększenie ryzyka nuklearnego Armagedonu. Dwa scenariusze wybijają się na pierwszy plan. Pierwszy dotyczy perspektywy krótkoterminowej, drugi – długoterminowej.

Wszyscy mamy nadzieję, że ostatnie nuklearne groźby Putina to na krótką metę tylko blef. Podczas przemowy zapowiadającej atak na Ukrainę Putin wysłał na Zachód niezbyt subtelną wiadomość: spróbujcie mnie powstrzymać, a „poniesiecie poważniejsze niż kiedykolwiek w historii konsekwencje [...] Mam nadzieję, że zrozumieliście”. Kilka dni później nakazał siłom nuklearnym swojego kraju przyjęcie „specjalnej gotowości bojowej”.

Do takiego właśnie miejsca doszedł świat. Niczym niesprowokowany przywódca europejskiego kraju najeżdża w 2022 roku mniejszego sąsiada, grożąc przy tym wojną nuklearną na wypadek, gdyby sprawy nie potoczyły się po jego myśli.

Reklama

Nawet jeśli jest to blef, to jest on z dwóch powodów bardziej przerażający niż jakiekolwiek zdarzenie od czasu kryzysu kubańskiego. Po pierwsze, pojawiają się pytania o to, czy prezydent oszalał. Po drugie, polityka nuklearna Rosji pod rządami Putina zakłada możliwość „taktycznego” uderzenia nuklearnego, do którego nawiązał we wspomnianej wypowiedzi. Definiuje się go jako ograniczony (jeśli tak można w ogóle powiedzieć) atomowy atak mający na celu zakończenie konwencjonalnego konfliktu (na warunkach Moskwy). Amerykanie nazwali to podejście „eskalacją służącą do deeskalacji”.

Nawet pomijając moralny nihilizm takiego czynu, to wadliwość założeń tej taktyki jest rażąca. Nikt nie wie, jak „ograniczyć” skażenie jądrowe. Ponadto inne atomowe mocarstwa muszą zareagować na taki ruch w ciągu kilku minut ̶ zdecydować czy dokonać odwetu (w imieniu własnym lub sojuszników), uprzedzając kolejne rosyjskie ataki własnym uderzeniem na arsenały wroga.

Ukraina rezygnuje z broni jądrowej

Nawet jeśli ryzyko użycia taktycznej broni jądrowej minie, to Putin już wywołał szkody, których skutki będą odczuwalne przez długi czas. Jest tak dlatego, że prawdopodobnie zniweczył jakąkolwiek szansę, że międzynarodowa społeczność będzie w stanie nadal utrzymywać broń jądrową z dala od rąk dużej liczby (i bardziej niebezpiecznych) ludzi.

By zrozumieć tę część jego spuścizny, trzeba się odwołać do sporządzonego w 1994 roku (jeszcze zanim Putin doszedł do władzy) dokumentu, który został wysłany do Sekretarza Generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych i podpisany przez stałych członków tej organizacji czyli Wielką Brytanię, USA, Ukrainę oraz Rosję. Sygnatariuszem ostatniego z państw był Siergiej Ławrow, który jest dziś ministrem spraw zagranicznych Putina.

W tym czasie Ukraina, była sowiecka republika, miała trzeci co do wielkości po USA i Rosji arsenał nuklearny (około 1900 głowic). Świat obawiał się, że inne byłe republiki w jego posiadaniu nie będą zdolne do kontroli swojego arsenału, który może wpaść w ręce terrorystów. Doszło jednak do największego rozbrojeniowego triumfu w historii, a Ukraina, Białoruś i Kazachstan zgodziły się zrezygnować z posiadania głowic i przystąpić do Traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (NPT). W zamian otrzymali gwarancje zawarte we wspomnianym liście. Ławrow i inni sygnatariusze obiecali „szanować niezależność i suwerenność oraz istniejące granice Ukrainy; [...] powstrzymać się od groźby lub użycia siły przeciwko integralności terytorialnej lub politycznej niezależności Ukrainy, [...] powstrzymać się od nakładania na nią gospodarczej presji” oraz inne dobre rzeczy.

Tak wiele za tak „niewiele”.

Putin (zawsze popierany przez Ławrowa) złamał wszystkie gwarancje, jakich jego kraj udzielił w Memorandum Budapeszteńskim, jak nazywano to porozumienie z 1994 roku. Ukraińcy słusznie żałują oddania broni atomowej, gdy dziś spada na nich rosyjska artyleria. Gdyby ją zatrzymali, Putin mógłby dwa razy pomyśleć o inwazji w 2014 roku, a już na pewno o zaatakowaniu całego kraju teraz.

Atomowy wyścig zbrojeń

Zauważył to każdy aspirujący lub obecny przywódca na całym świecie – od marnych dyktatorów do mułłów (szyickich uczonych – przyp. red.); od aspirujących supermocarstw po bezpaństwowych terrorystów. Putin nauczył ich, że rozbrojenie jest błędem, bez względu na to, co ci obiecano, ponieważ prędzej czy później spotkasz kogoś, no cóż, takiego jak on.

Już przed inwazją Putina NPT znalazło się w tarapatach. Dokument obowiązujący od 1970 roku uznawał pięć krajów, które już posiadały broń jądrową, ale zakładał, że wszystkie pozostałe zrezygnują z własnych arsenałów w zamian za monitorowany dostęp do cywilnej technologii rozszczepiania (atomu). Jednak od tamtego czasu cztery kolejne państwa zbudowały własne głowice, a kolejne próbują to zrobić albo rozważają takie posunięcie.

Dziesiąta przeglądowa konferencja traktatu (w żargonie RevCon) była już czterokrotnie przekładana i zaplanowana na sierpień. Dzięki Putinowi nikt już niczego nie oczekuje. To samo dotyczy wszystkich innych rozmów o kontroli zbrojeń. Jedyny traktat tego typu, który pozostaje w mocy (tzw. Nowy START), wygaśnie w 2026 roku. Dotyczy on zresztą tylko broni strategicznej (w zasadzie międzykontynentalnej), a nie taktycznej, na którą stawia Putin. Chiny tymczasem zbroją się tak szybko, jak to możliwe.

Niedawno usłyszeliśmy jeszcze jedno echo kłamstwa Ławrowa z 1994 roku. Pięć państw uznanych w NPT za nuklearne mocarstwa oświadczyło wspólnie w styczniu, że „wojny nuklearnej nie można wygrać i nigdy nie można nią walczyć”. Sformułowanie to nawiązuje do historycznej deklaracji Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego z 1985 roku ̶ z perspektywy niemal niewinnego i stabilnego okresu.

Obecnie przywódcą jednego z sygnitariuszy traktatu jest Putin, który twierdził niedawno, że nawet nie rozważa inwazji, jednocześnie gromadząc wokół granic Ukrainy wojska. Swoimi kłamstwami, dwulicowością i złą wolą Ptuin, Łwrow i ich koteria robią co w ich mocy, by odebrać Ziemi ostatnią i najlepszą z nadziei.