Ani premier, ani prezydent nie kluczyli w kwestii definicji: Zjednoczona Prawica od 2021 r. przekonywała, że kryzys migracyjny jest elementem presji na Polskę i Litwę. Czymś poniżej progu wojny, czymś, co ma wybadać stopień determinacji państwa i jego podatność na naciski ze strony tych, którym w Polsce nie podobała się siłowa rozprawa z naporem przybyszów z krajów Afryki i Bliskiego Wschodu, czytaj – części opozycji, NGO i mediów.

Była to w rzeczy samej opcja siłowa, na granicy złamania prawa humanitarnego. Push-backi wyglądały brzydko. Jednak w kalkulacji PiS lepiej brzydko dbać o bezpieczeństwo wewnętrzne, niż kuriozalnie biegać pod granicą z torbą Ikei czy dowozić na nią pizzę w białej koszuli. Wyrzucanie migrantów i walka o szczelność granicy były poważne. Akcje i happeningi opozycji nie. Zamknięcie pasa granicznego dla dziennikarzy i aktywistów balansowało na granicy blokowania dostępu do informacji. Nie bardziej jednak niż brutalna cenzura wojskowa, która jest powszechnie stosowana w demokracji liberalnej, jaką jest Izrael, w czasie operacji przeciwko Palestyńczykom. PiS w kryzysie granicznym po prostu wygrał starcie o – odwołajmy się do propagandowej nomenklatury NATO z Afganistanu – serca i umysły ludności. Ludności – nie elit, które słusznie zignorował, jako te, które się tradycyjnie mylą i stawiają błędne diagnozy.

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP I NA E-DGP