Jacek Saryusz-Wolski, eurodeputowany PiS, który zasiada m.in. w komisji energii PE, mówi o „gospodarczym i społecznym samobójstwie”, „iluzorycznych efektach klimatycznych” i straszy, że biedni sobie z nowymi regulacjami nie poradzą. Podobnie jak w kilku innych sprawach z dziedziny szeroko pojętej zielonej transformacji te obawy zyskują szeroki oddźwięk w mediach społecznościowych.
Pogłoski o nadchodzącej katastrofie są przesadzone
Owszem, dyrektywa zakłada mocne przyspieszenie procesu renowacji unijnych budynków i zintensyfikowania działań proklimatycznych w tym sektorze. Znane są główne założenia zmian, na które zgodzili się już zarówno eurodeputowani, jak i przedstawiciele państw członkowskich.
Przed nami są trójstronne negocjacje z udziałem przedstawicieli państw członkowskich, europarlamentu i KE, którzy będą mieli do uzgodnienia sporo istotnych szczegółów, w tym to, na jakich warunkach fala renowacji obejmie już istniejące budynki mieszkalne.
To jedna ze spraw, w których nie ma stuprocentowej zgodności między unijnymi instytucjami: Komisja Europejska i Parlament chcą wyznaczenia celów obowiązujących powszechnie w całej Wspólnocie. Zgodnie z nimi do 2030 r. modernizacja miałaby objąć od 15 do nawet 30 proc. najmniej wydajnych budynków (czyli tych o największym zużyciu energii na metr kwadratowy), nazywanych czasem „wampirami energetycznymi”. Rada woli, by szczegółowe cele i harmonogram tego procesu określały państwa w ramach planów renowacji, z których pierwszy miałby powstać do 2026 r.
Renowacja niemal wszystkich budynków
Niezależnie od tych szczegółowych rozstrzygnięć dyrektywa ma potwierdzić obowiązywanie w sektorze celu neutralności klimatycznej do 2050 r., co przekłada się na konieczność renowacji w tej perspektywie niemal wszystkich budynków (z wyjątkiem tych, które już spełniają najwyższe standardy). Z drugiej strony wiadomo też, że najprawdopodobniej od nowych regulacji będą wyjątki: m.in. dla zabytków i innych budynków chronionych oraz dla tych mieszkań z zasobu socjalnego, w których renowacje groziłyby podwyżkami czynszów niemożliwymi do zrekompensowania przez niższe koszty zużycia energii.
Do głównych elementów dyrektywy należy eliminacja źródeł ciepła opartych na paliwach kopalnych. Najprawdopodobniej ostatecznym terminem na wymianę konwencjonalnych pieców i kotłów będzie rok 2040. Jednak dużo wcześniej – być może, jak chce europarlament, nawet w przyszłym roku – wygaszone miałyby zostać publiczne subsydia na zakup nowych instalacji opalanych węglem i gazem. Tu warto jednak dodać, że – jak widać na przykładzie Polski – krok ten nie będzie wielką rewolucją. Dopłaty do kotłów węglowych zatrzymano z początkiem zeszłego roku, a udział instalacji gazowych w dotacjach z rządowego programu „Czyste Powietrze” drastycznie spadł pod wpływem wywindowanych cen i niepewności na rynku błękitnego paliwa – w ciągu zaledwie kilku miesięcy z ponad 40 do niespełna 15 proc. wniosków. Niekwestionowanym liderem rynku, z udziałem ponad 60 proc., stały się pompy ciepła.
Oprócz szeroko zakrojonego programu modernizacji unijnych budynków przepisy wprowadzają podniesione wymogi dla nowych budynków. Nowe inwestycje budowlane już za kilka lat mają standardy bezemisyjności. I – jeśli tylko będzie to technicznie i ekonomicznie wykonalne – mają być wyposażone w obowiązkowe panele słoneczne.
Manipulacja, czyli nadinterpretacja
Tego, że tak określone wyzwania są potężne i – jak każdy projekt takiej skali – nie są wolne od wyzwań i pułapek nikt rozsądny nie neguje. Podstawowy element manipulacji czy, jak kto woli, nadinterpretacji planów kreślonych w Brukseli i Strasburgu, polega jednak na tym, że pomija się rolę i odpowiedzialność władz krajowych w całym przedsięwzięciu. Unia określa tylko bardzo ogólne ramy, w ramach których to państwa, a nie pojedynczy obywatele czy właściciele mieszkań, będą odpowiadały za „dowiezienie” celów.
To rządy będą musiały opracowywać krajowe plany renowacji czy zasady certyfikacji budynków, inicjować lub rozszerzać programy wsparcia termomodernizacji budynków oraz wymiany źródeł ciepła. To stolice muszą zadbać, by koszt zmian nie obciążył nadmiernie gorzej usytuowanych gospodarstw domowych. Już dziś, jak wskazują eksperci, mamy z tym problemy właśnie na krajowym poletku, bo konstrukcja „Czystego Powietrza” nie odpowiada na potrzeby najmniej zarabiających Polaków.
Ich zadaniem także, choć chyba nie lubią, gdy się im o tym przypomina, było wynegocjowanie porozumienia, które zapewni względnie sprawiedliwą dystrybucję unijnych środków na transformację pomiędzy poszczególnymi krajami i regionami Wspólnoty. Ale, choć Polska ma być największym beneficjentem m.in. wartego 65 mld euro (nie licząc środków krajowych) Społecznego Funduszu Klimatycznego, nastawionego m.in. na inwestycje w sektorze budynków, to trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że to dopiero początek drogi przed władzami. Samo sensowne spożytkowanie unijnych pieniędzy także wymaga bowiem potężnego wysiłku planistycznego po stronie krajowej administracji.
Po drugie, eksponując koszty przedsięwzięcia i obciążenia dla obywateli politycy pomijają fakt, że inwestycje „proefektywnościowe” z punktu widzenia większości będą oznaczały strukturalnie niższe rachunki i większą odporność na wahania notowań paliw, a tym samym – poprawę naszego bezpieczeństwa energetycznego. Albo, mówiąc jeszcze prościej, to dzisiejsze wydatki, które zapobiegną większym kosztom jutro i pojutrze.
Na gruncie polskim unijne plany współgrają przy tym z celami deklarowanymi przez władze różnych szczebli: walką ze smogiem, ograniczaniem ubóstwa energetycznego czy tworzeniem wysokojakościowych miejsc pracy w przemyśle. Podobne są zresztą tendencje i oczekiwania rynkowe, które tworzą z regulacjami swoiste „zielone sprzężenie zwrotne”. Inwestycje w efektywność energetyczną były wreszcie od początku wywołanego działaniami Rosji kryzysu energetycznego w Europie podstawową rekomendacją praktycznie wszystkich liczących się think tanków i gremiów eksperckich, na czele z Międzynarodową Agencją Energii, jako instrument wspomagający wysiłki na rzecz surowcowej „derusyfikacji” i zabezpieczający Europę przed kolejnymi turbulencjami na rynkach. Słowem, jeśli patrzymy na perspektywę dłuższą niż najbliższe wybory, kierunek ten jest po prostu oczywistością, wyrazem elementarnej zapobiegliwości. I to nawet jeśli wszystkie kwestie klimatyczne i ekologiczne weźmiemy w nawias.
Rzeczywiste lub domniemane absurdy
Kontrowersje wokół budynkowej dyrektywy to tylko ostatnie z serii politycznych wzmożeń z zielonym ładem w tle. Rok 2023 przyniósł już całe pasmo kampanii, które atakują rzeczywiste lub domniemane absurdy polityki klimatycznej UE. Tak było np. w sprawie dopuszczenia świerszczy i kilku innych gatunków owadów na rynek żywności. W rozpowszechnianych przez polityków, użytkowników mediów społecznościowych i boty przekazach brakowało zazwyczaj informacji o licznych obostrzeniach, włącznie z obligatoryjnymi oznaczeniami żywności z „robakami” w składzie. Mówiąc o planach wycofania ze sprzedaży aut spalinowych (nie mylić z zakazem ich używania), nie wspomina się o towarzyszących im instrumentach, które mają zapewnić przystępność cenową aut elektrycznych – już przynoszących efekty w USA czy Chinach – i upowszechnienie infrastruktury.
Tzw. strefy 15-minutowe w miastach – koncepcja planistyczna, która zakłada dostęp mieszkańców do kluczowych usług i dóbr w swoim najbliższym otoczeniu, bez konieczności wsiadania do samochodu oraz rozwój komunikacji publicznej – przedstawiana była jako próba zamknięcia mieszkańców w „gettach”. Jest też przypadek rozporządzenia metanowego – nowych norm emisji m.in. z szybów wentylacyjnych kopalń, które według polskiej branży górniczej ma skończyć się jej przyspieszoną likwidacją. W praktyce i w tej sprawie – jak wskazują rozmówcy DGP – pole pozostawione rządom będzie najprawdopodobniej znaczące, włącznie z określaniem kar za kontynuowanie wydobycia w kopalniach, które nie zmieściły się w limitach. A larum podnoszone w tej sprawie okaże się „kapiszonem”.
Zwykli Polacy i elity
Wszystkie te przykłady łączy charakterystyczna retoryka apokaliptycznego populizmu. Każde z dyskutowanych rozwiązań jest prezentowane jako godzące w zwykłych Polaków w imię ideologicznego zaślepienia oderwanej od rzeczywistości elity. Elity polityczne i ekonomiczne bez dwóch zdań wymagają kontroli, a także wymuszania na nich, czasem bolesnego, kontaktu z doświadczeniami, potrzebami i oczekiwaniami zwykłych obywateli. Problem w tym, że w tym wypadku to nasi samozwańczy trybuni ludowi są stroną silniej zideologizowaną i bardziej oderwaną od rzeczywistości.
Kolejnymi emanacjami „antyzielonej histerii” rządzi zasada bezwarunkowego podporządkowania strategii na arenie UE celom polityki wewnętrznej. Lęki wzniecane są we wszystkich sprawach, w których mogą one posłużyć wykreowaniu Brukseli (i jej domniemanych mocodawców) na szwarccharaktery, a polityków prawicy – na opierających się bohatersko obrońców ostatnich bastionów racjonalności. O tym, że wyznacznikiem kolejnych kampanii nie jest realna obrona czyichkolwiek interesów, nic nie świadczy lepiej niż fakt, że polityczno-medialne afery kreowane są, kiedy – na poziomie kluczowych decyzji – w dużej mierze jest już „pozamiatane”. Zręby unijnej strategii w zakresie renowacji budynków zostały przedstawione w 2020 r., akceptacja unijnych rządów dla dyrektywy „budynkowej” to jesień roku ubiegłego. Porozumienie w sprawie zakazu rejestracji aut spalinowych po 2035 r. – lato 2022 r. (a aktualne perturbacje dotyczące „domknięcia” procesu legislacyjnego w tej sprawie odbyły się w zasadzie poza Polską). W grudniu unijna „27” przyjęła stanowisko negocjacyjne w sprawie rozporządzenia metanowego, które zakłada przyjęcie norm trudnych do spełnienia dla cechujących się największą emisyjnością kopalń węgla kamiennego. A w europarlamencie, zazwyczaj bardziej „zielonym” od państw członkowskich, gra toczy się już chyba tylko o wyłączenie spod rygorów rozporządzenia wydobycia węgla koksowego, który – zgodnie z niedawną propozycją KE – ma utrzymać się na liście surowców krytycznych dla unijnego przemysłu.
Nie mówiąc już o tym, że większość tych kroków stanowi prostą implementację decyzji, na które zgodziły się nasze demokratycznie wybrane władze. Przypomnijmy: w 2016 r. Polska stała się jednym ze 194 krajów, które ratyfikowały paryskie porozumienie klimatyczne – wyznaczającego ramy polityce klimatycznej całego świata. Ostatnio, w 2021 r., Polska złożyła podpis pod deklaracją na rzecz zeroemisyjności wszystkich nowych aut pasażerskich i vanów najpóźniej w roku 2040, a do 2035 r. w „czołowych rynkach”. W UE Warszawa zgodziła się zarówno na cel neutralności klimatycznej do 2050 r., jak i na podniesienie wiążących zobowiązań w zakresie redukcji emisji na tę dekadę z 40 do 55 proc. Reszta to już w dużej mierze przekładanie tych decyzji na krótko, średnio i długoterminowy konkret.
Ani razu też bojownicza retoryka, po którą szczególnie chętnie sięgają zwłaszcza politycy z kręgu koalicyjnej Solidarnej Polski i podgryzającej rząd z prawej flanki Konfederacji, nie przyniosła efektów w postaci stworzenia – na arenie Rady czy europarlamentu – szerszej koalicji zdolnej do zablokowania czy daleko idącej korekty kierunków zaproponowanych przez Brukselę. Wręcz przeciwnie, czynienie polskiej polityki zakładnikiem histerii i ideologicznych obsesji tych środowisk to przepis na trwałe obniżenie wpływu na unijne prawodawstwo w strategicznej dziedzinie.