Teraz Thomas Farley, komisarz ds. zdrowia miasta Nowy Jork, rozpoczyna bitwę o plaże. Do obowiązującego już w mieście zakazu palenia w barach, restauracjach i miejscach pracy chce dodać zakaz palenia na plażach i w parkach.
Jako człowiek, który rozchorował się po jedynym papierosie, wypalonym we wczesnej młodości, z zadowoleniem przyjąłem przed ponad dwudziestu laty zarządzenie „Financial Times” o zorganizowaniu palarni i zakazie palenia przy biurkach. Wprowadzony w Wielkiej Brytanii w 2007 roku zakaz palenia we wszystkich zamkniętych miejscach publicznych jest jeszcze lepszy, ponieważ odtąd w restauracjach jada się potrawy niespowite kłębami papierosowego dymu. Ale ten sam zakaz oznacza, że zamknięto palarnie i moi koledzy muszą wychodzić poza budynek. Na razie pogoda im sprzyja, ale zimą będą puszczać kłęby dymu w rozpaczliwym pośpiechu, skuleni w pozycji startowej do natychmiastowej ucieczki z zimna.
Słusznie odseparowano dym papierosowy od reszty społeczeństwa. Szkodliwość biernego palenia jest dobrze udokumentowana. „British Medical Journal”, podaje, że w 2005 roku, przed wprowadzeniem zakazu palenia, dym z cudzych papierosów, wdychany w miejscu pracy, zabijał prawdopodobnie co najmniej dwie osoby każdego dnia roboczego. Natomiast na otwartej przestrzeni to zagrożenie znacznie maleje – a pozostałe ryzyko jest chyba lepsze od przeganiania praworządnych obywateli z ulic czy z plaż i parków.
Niedopałki zagrzebane w piasku albo rozrzucone wokół parkowych ławek to obrzydliwy widok – ale niepalący zostawiają po sobie znacznie więcej śmieci! Większość palaczy ma przeciwko sobie zinternalizowaną dezaprobatę społeczną. Jeszcze nie tak dawno gość pytał gospodarzy, czy może zapalić, albo prosił o popielniczkę. Dziś mało komu coś takiego w ogóle przyszłoby do głowy. Pod względem uprzejmości palacze naszych czasów górują nad użytkownikami telefonów komórkowych, amatorami hamburgerów, przechodniami ze słuchawkami na uszach czy rowerzystami.
Reklama
Pora zastanowić się, co (oprócz dwóch śmiertelnych ofiar dziennie) palący wnoszą do naszych miejsc pracy. Otóż tworzą szczególną subkulturę. Skazani z konieczności na własne towarzystwo stanowią wyjątkowo zgraną społeczność.
Niewiele badań poświęcono paleniu w miejscu pracy. W tych, które przeprowadzono, nacisk kładzie się na to, że zakaz palenia zachęca do rzucania nałogu i że niepalący mają palaczom za złe odchodzenie od biurka „na dymka” (dość nieuzasadniona pretensja, jeśli wziąć pod uwagę, ilu pracowników trwoni czas na surfowaniu w internecie, choć nie opuszcza stanowiska pracy).
Nie trafiłem natomiast na żadne badania poświęcone jednej z najważniejszym cech biurowych społeczności palaczy, jaką jest ich heterogeniczna struktura. Podczas gdy pracodawcy wydają pieniądze na zajęcia z cyklu „Wyjdź naprzeciw przygodzie” i na lekcje gotowania, licząc na wzmocnienie więzi między wydziałami, palacze już dawno wznieśli się ponad takie podziały. Wystarczy przyjrzeć się grupce zebranej na papierosa: stoją, ramię w ramię, kierownicy wysokiego szczebla, ochroniarze, ludzie z marketingu i technicy z działu informatyki.

Czy palenie jest korzystne dla działalności firmy?

– Nie mam najmniejszych wątpliwości, że sprzyja współpracy między wydziałami – powiedział mi jeden z menedżerów działu handlowego „FT” (zresztą palacz). – Poznaje się ludzi, z którymi w innym przypadku nie miałoby się kontaktów, i zaczyna się lepiej rozumieć, co robią. Jeśli masz chociaż iskrę kreatywności, bez wątpienia wpadniesz na pomysł, który przedtem nie przyszedł ci do głowy. Poza tym jest to okazja do „nieoficjalnych” rozmów między wydziałami – a one są smarem kół firmy. Bez nich byłbym dość zagubiony.
Niektórzy palacze w FT uważają, że gdy palących wygnano na zewnątrz, duch upadł. – W palarni z konieczności panowała bliskość (wzmocniona poczuciem solidarności we wdychaniu wzajemnych spalin). Na zewnątrz coś takiego zdarza się tylko podczas mżawki, gdy wszyscy musimy się przytulać do ściany. Ale rozmowy między wydziałami prowadzi się nadal – powiedział pewien palacz.
Jeden z kolegów wspomina, że w jego poprzednim miejscu pracy palacze byli zawsze najlepszym źródłem informacji. – „Idę na biernego” oznaczało, że mówiący (niekoniecznie były palacz albo aktualnie rzucający) zamierza posiedzieć w palarni i dowiedzieć się, co w trawie piszczy. Ja sam nigdy nie przestąpiłem progu palarni. Widok plam na suficie uświadamia człowiekowi, co papierosy wyrabiają z płucami. Ale – przyznaję – pewnie właśnie dlatego nieraz przegapiłem ważne biurowe nowiny.
Uzależnienie od nikotyny wprawdzie szkodzi zdrowiu, ale bardzo sprzyja nawiązywaniu więzi międzyludzkich