Kiedy nadchodzi kryzys, odbiorcy nie płacą na czas albo rezygnują z zamówień, pod bokiem rośnie konkurencja, a firma popada w długi i traci płynność finansową, jej właściciel ma niewiele opcji. Może starać się szybko zamknąć biznes na własną rękę lub ogłosić upadłość, czyli za pomocą sądu uregulować wszystkie należności i zaspokoić żądania wierzycieli. W Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych przedsiębiorcy najczęściej sięgają po tę ostatnią metodę. Jednak w Polsce upadłość to wśród przedsiębiorców temat tabu. Kojarzy im się nie tylko z nieudacznictwem, lecz także z nieuczciwością. Dlatego mówią o tym bardzo niechętnie. Ogłoszenie upadłości powoduje – jak twierdzą – ostracyzm. I całkowicie zniechęca do zajmowania się biznesem.
– Nikt nie chciałby ze mną robić interesów, gdyby dowiedział się, że moja firma jest w trakcie procedury upadłościowej – mówi Adam. Biznes założył 10 lat temu. I gdyby wtedy ktoś mu powiedział, że w dniu, w którym sąd ogłosi upadłość jego firmy, poczuje się szczęśliwy, nigdy by nie uwierzył. Przedsiębiorstwo budował od zera, na początku wystarczył mu przydomowy warsztat stolarski. Ale interes się rozkręcał, a wartość zamówień sięgała nawet kilkuset tysięcy złotych. Namówił więc kolegę, by mu pomógł. Kupili ziemię, wybudowali halę i zatrudnili 300 osób. To były złote czasy.
Katastrofa przyszła z dnia na dzień: największy odbiorca zrezygnował ze zlecenia wartego blisko milion złotych. Nawet się nie tłumaczył. Nie musiał, bo nie mieli podpisanej umowy. – Pisemne ustalenia są tylko z małymi firmami. Wielkie koncerny stawiają sprawę jasno: nie masz do mnie zaufania, trudno, znajdę sobie innego wykonawcę. I na tym się kończy rozmowa – opowiada Adam.
Reklama
Wiadomość o wycofaniu zamówienia nadeszła w połowie miesiąca. – Miałem halę pełną nikomu niepotrzebnych mebli, niezapłacone rachunki dla dostawców materiałów, ratę kredytową w banku oraz kilkuset pracowników czekających na pensje – mówi. Groziło mu, że straci nie tylko firmę, ale cały majątek.
Uratował go kolega, który polecił firmę prawniczą. Ta zaproponowała zgłoszenie do sądu upadłości. Wcześniej nawet o takiej opcji nie słyszał, ale zgodził się. Musiał działać szybko, jeździł od wierzyciela do wierzyciela i prosił, by zgodzili się pójść na układ i rozłożyć płatności na raty. Działał potajemnie, bo gdyby ktoś wcześniej wysłał komornika, nic by z tego nie wyszło. Udało się, sąd wydał decyzję o upadłości układowej. Oznaczało to, że spółka może nadal działać, nie grozi jej wejście komornika, a wierzyciele, którzy na to przystali, czekają cierpliwie na spłatę zadłużenia. – Musiałem zredukować liczbę pracowników o dwie trzecie, ale firma funkcjonuje – mówi właściciel. Wśród odbiorców jest także ten feralny, który przyczynił się do całej tragedii. Nie jest jednak wyłącznym kontrahentem. – To był błąd, którego już nie popełnię – zarzeka się przedsiębiorca. Działa teraz ostrożniej, podpisuje umowy. Cała historia upadłościowa mocno go uwiera. – Mam wrażenie, że niektórzy traktują mnie jak złodzieja, który chce uniknąć płacenia należności – mówi.

Wstydliwa sprawa

Nie myli się. Przedsiębiorcy nie zostawiają suchej nitki na tych z branży, którzy decydują się na upadłość. Jak wynika z ostatnich badań Instytutu Badawczego ProPublicum, przeprowadzanych na zlecenie Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, aż 50 proc. właścicieli firm uważa, że niewiarygodni są nie tylko ci w trakcie procedury upadłościowej, ale także biznesmeni, którzy mają ją za sobą i rozpoczynają nową działalność gospodarczą. Przyczyną negatywnej oceny jest najczęściej bardzo mała wiedza na temat upadłości. Większość przedsiębiorców (60 proc.) nie ma pojęcia, czym skutkuje. Często nie odróżniają jej od likwidacji firmy.
Upadłość, którą może ogłosić każde przedsiębiorstwo, służy przede wszystkim temu, aby w poukładany, nadzorowany przez sąd sposób uregulować długi. Procedura upadłościowa wdrażana jest tylko wtedy, kiedy wiadomo, że prowadzący działalność nie poradzi sobie z zaspokojeniem żądań wierzycieli. Jeżeli jest to upadłość likwidacyjna, spółkę przejmuje syndyk, który ma obowiązek sprzedać majątek przedsiębiorstwa i oddać długi. Jeżeli dochodzi do upadłości układowej, firma dogaduje się z wierzycielami, aby przystali na układ w sprawie spłat i nie zwracali się do komornika. Firma nadal działa na rynku i zyskuje czas na wywiązanie się ze zobowiązań.
Przedsiębiorcy nie zdają sobie sprawy z różnicy między tymi dwiema procedurami. Zrywają więc umowy z – ich zdaniem – niewiarygodnym i nieuczciwym przedsiębiorcą. Zazwyczaj prowadzi to do faktycznego upadku firmy.
– Kiedy rozmawiam z bankami czy kontrahentami, mówią: „Aha, państwa firma zbankrutowała, to my już nie będziemy z państwem współpracować”. A przecież nie zbankrutowała, tylko jest w układzie upadłościowym, więc nadal działa. Dla nich to bez różnicy – mówi jeden z przedsiębiorców. Inny dodaje, że będzie potrzebował kilku lat, by pozbyć się smrodku upadłości, który się za nim ciągnie. Do tego czasu nie ma szans wrócić na rynek.
W środowisku przedsiębiorców przeważa opinia, że osoba, która ogłosiła upadłość firmy, to bankrut, który nie ma przed sobą przeszłości. – W Ameryce prawo upadłościowe jest tak skonstruowane, że upadłość to dla przedsiębiorcy nowy początek. U nas właściciel takiej firmy to przewalacz, który coś spaprał – tłumaczy jeden z biznesmenów.
Takie podejście to polska specyfika. W efekcie mamy drugi, najwyższy po Hiszpanii, wskaźnik porażek biznesowych w UE, natomiast jeden z najniższych wskaźników upadłości: na ponad 260 tys. firm wyrejestrowanych w 2010 r. zaledwie 655 ogłosiło upadłość. W tym roku ich liczba będzie zbliżona.
Tymczasem na Zachodzie to zjawisko powszechne. – W Stanach Zjednoczonych dwie trzecie miejsc pracy jest w firmach, które po pięciu latach kończą działalność, część ma na swoim koncie upadłość. I to normalne, bo upadłość traktowana jest jako druga szansa, a nie koniec kariery biznesowej – mówi prof. Elżbieta Mączyńska, ekonomistka ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.

Wadliwe prawo

Eksperci przyznają, że postępowanie upadłościowe nie jest łatwym okresem dla przedsiębiorcy. – Warto jednak podkreślić, że nie zawsze musi zakończyć się likwidacją przedsiębiorstwa, często jest realną możliwością na podźwignięcie się z kryzysu. Upadłość z możliwością zawarcia układu pozwala nie tylko na odroczenie spłaty istniejącego zadłużenia, ale również co do zasady prowadzi do częściowego umorzenia długów – mówi Agnieszka Hervy, prawniczka z Kancelarii Prawnej Arkana. – Dodatkowo prowadzone przeciwko przedsiębiorcy postępowania egzekucyjne dotyczące zobowiązań objętych układem ulegają automatycznemu zawieszeniu z dniem ogłoszenia upadłości. Wszystko to daje przedsiębiorstwu możliwość złapania oddechu i poprawienia trudnej sytuacji finansowej – tłumaczy.
Przedsiębiorcy wolą jednak na własną rękę ratować firmę, co często prowadzi do jeszcze większych kłopotów finansowych. Tym bardziej że w skrajnych przypadkach wierzyciele mogą wejść na majątek osobisty właściciela zadłużonej firmy.
Dlaczego nie decydują się na ogłoszenie upadłości? Winę za to ponosi w części wadliwe prawo. Jednym z głównych problemów, na który zwracają uwagę ankietowani przez ProPublicum przedsiębiorcy, są fatalne regulacje dotyczące pracy syndyków i nadzorców, czyli osób wyznaczonych przez sąd przejmujących upadającą spółkę. Nadzorca zajmuje się firmą, która ma szansę wyjść na prostą, czyli jest w upadłości układowej. Jego zadaniem jest takie poprowadzenie przedsiębiorstwa, by spłacić dłużników, nie zamykając jego działalności. Ma o tyle ułatwione zadanie, że sąd nie dopuszcza, by do firmy weszli komornicy, a zadłużenie ulega na jakiś czas zawieszeniu. Jeżeli nie uda się wyprowadzić biznesu na prostą, nadzorca zmienia się w syndyka, którego zadaniem jest zlikwidować firmę.
Problem polega na tym, że syndyk zarabia więcej niż nadzorca, a więc może mu nie zależeć, by ratować spółkę. Woli ją zlikwidować. Nie ma też motywacji, by zakończyć procedury szybko i z korzyścią dla byłego właściciela, bo do końca postępowania ma zapewnioną pracę i pensję. Jak wynika z analiz, koszt wynagrodzenia syndyków stanowi średnio 21 proc. wartości kwot wypłaconych wierzycielom. A ich działalność w praktyce nie jest prawie w ogóle nadzorowana. Nie ma też możliwości złożenia skargi na działanie syndyka. Zaś czas trwania procedury upadłościowej jest znaczący, bowiem w momencie objęcia firmy postępowaniem likwidacyjnym właściciele zostają pozbawieni ubezpieczenia społecznego (nawet jeśli przedsiębiorstwo działa i odprowadza składki za pracowników). Ponadto osoby takie nie mogą zarabiać więcej, niż wynosi pensja minimalna.
Postępowanie sądowe kosztuje, a procedura upadłościowa ciągnie się latami. Sędziowie niejednokrotnie nie mają też doświadczenia w tego typu sprawach, często to pojedynczy przypadek w ciągu całej ich kariery.
Jest jeszcze jeden haczyk. Wniosek o upadłość przedsiębiorstwa może złożyć do sądu wierzyciel. I wtedy bywa, że jest ona przeprowadzana wbrew woli właściciela.

Zabrali mi firmę

Dzieje się tak coraz częściej, bowiem wierzyciele traktują złożenie wniosku o upadłość jako jedną z metod nacisku na dłużnika. Jak twierdzą przedsiębiorcy, zdarza się, że robią to w celu zastraszenia lub z zemsty. W takiej sytuacji przedsiębiorca jest bezsilny. By ogłosić upadłość firmy, wystarczy, że sąd orzeknie jej niewypłacalność. – Jeśli rozumieć tę definicję wprost, okazuje się, że nawet spółka, która nie zapłaciła w terminie za kilka faktur, może być uznana za niewypłacalną. A w fazie szybkiego rozwoju podmiotu bywa tak, że inwestycje dokonywane są jedna po drugiej i zobowiązania przekraczają wartość wolnego majątku – mówi Tomasz Starzyk z firmy doradczej Dun&Bradstreet. W efekcie do firmy może wejść nagle syndyk i wyrzucić właściciela.
To właśnie przydarzyło się Tomaszowi Puchalskiemu. Przez blisko 30 lat prowadził firmę produkującą spirale introligatorskie, m.in. do opraw kalendarzy, zeszytów itp. – To była perełka, firma rodzinna, jedyna taka firma w Europie Środkowo-Wschodniej – mówi Tomasz Puchalski. W szczytowym okresie przychody wynosiły nawet 6 mln zł rocznie. 60 proc. produkcji szło na eksport do Europy Zachodniej, a nawet na Madagaskar. Firma rozrastała się, niezbędne stały się kolejne inwestycje. Puchalski kupił drugą linię do produkcji spiral i postanowił wdrożyć innowacyjny sposób konfekcjonowania spiral dla opraw biurowych, który zastrzegł w Urzędzie Patentowym. Dobrym pomysłem wydawało się uzyskanie dotacji unijnych w ramach programu wspierającego innowacje technologiczne. Aby rozpocząć procedurę, niezbędne było uzyskanie od banku promesy kredytowej. Projekt nie uzyskał jednak akceptacji, na co negatywnie zareagował bank. Choć fizycznie nie przekazał firmie pieniędzy, drastycznie obniżył poziom zaangażowania w bieżące finansowanie. Zbiegło się to z kryzysem na rynku światowym, zmniejszyła się liczba zamówień od kontrahentów zagranicznych. Spadły wpływy i jedną realną szansą poprawienia sytuacji firmy pozostało oddanie w leasing zwrotny linii do produkcji spiral. Brak zapłaty jednej raty wystarczył, by firma leasingowa wypowiedziała umowę i złożyła do sądu wniosek o upadłość. Jako argument za orzeczeniem upadłości podała dane, z których miało wynikać, że istnieje dług w wysokości kilkuset tysięcy złotych. Wniosku o upadłość nie uwzględniono, bo firma leasingowa nie była w stanie udowodnić swoich wyliczeń.
Sprawa postanowieniem sądu okręgowego trafiła jednak ponownie do sądu rejonowego, który ogłosił upadłość. Syndyk przejął firmę Puchalskiego. Zaczął od zwalniania pracowników, pomimo że zlecenia napływały i była szansa na podźwignięcie przedsiębiorstwa. – Zabrano mi działającą firmę. A wierzytelność firmy leasingowej, która złożyła wniosek o upadłość, została wykreślona przez syndyka z listy długów – mówi Puchalski.
Jego rodzina straciła pracę. On sam spędza całe dnie na studiowaniu przepisów. Jeżeli w Polsce mu się nie uda, rozważa zwrócenie się do trybunału w Strasburgu. Jest zdesperowany.

Brak pomocy

Nie on jeden. Przedsiębiorcy, którzy się borykają z kryzysem w firmie, są zazwyczaj pozostawieni sami sobie. Nie mogą liczyć na pomoc państwa, tym bardziej, że jak pokazuje historia Tomasza Puchalskiego, prawo działa czasem przeciwko nim. Nawet Komisja Europejska, która wiele razy podkreślała, jak ważna jest pomoc przedsiębiorstwom borykającym się z problemami, wytknęła, że nasze prawo nie działa na rzecz prewencji upadłości ani nie wspiera w rozpoczęciu działalności na nowo. Przedsiębiorcy nie mogą zyskać bezpłatnych porad, co robić, kiedy dostrzegą oznaki kryzysu w swojej firmie. Nie ma też żadnych programów dla osób, które chciałyby wrócić na rynek po ogłoszeniu upadłości.
Tymczasem w wielu krajach unijnych do kwestii upadłości podchodzi się kompleksowo. Przede wszystkim zwraca się uwagę na pierwsze sygnały, że firma ma kłopoty. W Niemczech przedsiębiorcy mogą otrzymać bezpłatną poradę prawną oraz psychologiczną, we Francji korzystają oprócz tego z bezpłatnego wsparcia mediacyjnego z kontrahentami, a adresy do takich organizacji przychodzą wraz z wezwaniem za niezapłacony VAT. W Wielkiej Brytanii ci przedsiębiorcy, którzy upadli nie z własnej winy, są zachęcani do ponownego startu. Stosuje się tam dwa rejestry dłużników: rejestr podmiotów niewypłacalnych oraz rejestr osób, co do których orzeczono zakaz prowadzenia działalności gospodarczej. Dzięki temu podmioty zewnętrzne mogą dostrzec różnicę pomiędzy upadłościami, których przyczyny leżały po stronie właściciela, oraz takimi, które można uznać za uwarunkowane przyczynami zewnętrznymi.
W Polsce upadłość nie jest okazją, by zacząć od nowa, ale stygmatem na całe życie. Mogłoby być inaczej, gdyby wprowadzić zalecenia Komisji Europejskiej, która trzy lata temu przyjęła dokument „Think Small First. A Small Business Act for Europe”. Określa on dziesięć głównych zasad polityki Unii Europejskiej oraz państw członkowskich w odniesieniu do przedsiębiorców. Punkt numer dwa, brzmi: „Zagwarantowanie, by uczciwi przedsiębiorcy, których przedsiębiorstwo zostało postawione w stan upadłości, dostali szybko drugą szansę”.
Inne zasady to m.in. doprowadzenie do tego, by wszystkie procedury prawne niezbędne do zamknięcia działalności gospodarczej w przypadku upadku, któremu nie był winien sam przedsiębiorca, trwały nie dłużej niż rok (w Polsce ciągną się latami); dopilnowanie, by przedsiębiorcy ponownie rozpoczynający działalności byli traktowani na równi z nowo powstającymi firmami (odium społeczne w Polsce jest ogromne); możliwość korzystania z programów pomocy do promowania odbicia od dna jako naturalnego procesu uczenia się (u nas takie programy nie istnieją); zwiększanie poziomu świadomości przedsiębiorców o znakach ostrzegawczych, które mogą świadczyć o tym, iż firma zmierza ku niewypłacalności.
Jak ważne jest takie wsparcie, widać z doświadczenia samych przedsiębiorców. – Traktują swoje firmy prawie jak własne dzieci, dlatego każde niepowodzenie ma dla nich nie tylko wymiar finansowy, lecz także emocjonalny. Upadek przeżywają niesamowicie silnie – mówi Tomasz Jagusztyn-Krynicki, który prowadził badania dla PARP.
Niektórzy przypłacają upadłość firmy utratą zdrowia. Tracą także poczucie własnej wartości, a także chęć do zakładania nowej firmy. – W tym okresie człowiekowi nie bardzo chce się szukać pracy, pojawia się uczucie wstydu. Nigdy nikogo o nic nie prosiłem, teraz nie będę chodził i prosił. Pojawia się dołek psychiczny. A nie ma się do kogo zwrócić – opowiada jeden z przedsiębiorców w badaniu przygotowanym dla PARP. – Wszyscy szli spać, a ja wertowałem kodeks cywilny, kodeks upadłościowy, postępowanie upadłościowe. Nie mieliśmy obsługi prawnej, bo nie stać nas na to było – opowiada inny przedsiębiorca.
– To była najgorsza chwila w moim życiu – mówi właściciel stolarni, który musiał ogłosić upadłość po 10 latach prowadzenia biznesu. –Minęło kilka lat, a ja do dziś nie znalazłem stałego zatrudnienia. A własnego biznesu nie chcę już zakładać. To kosztowało mnie zbyt wiele pracy i zdrowia – mówi.