W kalejdoskopie propozycji pojawiają się bowiem pomysły wprowadzenia na stałe 13. i 14. emerytury oraz emerytur stażowych, a także zwolnienia rent i emerytur z PIT, co jest korzystne dla pobierających te świadczenia. Na giełdzie ofert mocną pozycję zajmuje też propozycja płacenia składek nieco bardziej uzależnionych od przychodów i dochodów (do 10 tys. tego pierwszego i 6 tys. tego drugiego), co akurat byłoby na rękę samozatrudnionym. Z drugiej jednak strony powraca znowu idea oskładkowania wszystkich umów cywilnoprawnych i zniesienia bądź podwyższenia limitu dla rocznej podstawy wymiaru składek (chodzi o słynną już 30-krotność). A na tych z kolei rozwiązaniach straciliby nie tylko przedsiębiorcy zatrudniający pracowników i zleceniobiorców, w tym zwłaszcza specjalistów, ale i sami zatrudnieni. ©℗
Karolina Topolska
karolina.topolska@infor.pl
Reklama
Składki dla jednych w górę, dla innych w dół
Emeryci i samozatrudnieni to jedyne grupy, dla których różne opcje polityczne mają korzystne propozycje. Dla pracowników i zleceniobiorców nie tylko ich brakuje, ale prawie wszyscy chcą sięgać do ich kieszeni. Także PiS, który właśnie wygrał wybory
Za nami kampania wyborcza, w trakcie której prawie każda partia chciała zmniejszać składki, a zwiększać świadczenia. Tak się niestety nie da i teraz przed zwycięskim ugrupowaniem stoi niewykonalne w zasadzie zadanie pogodzenia sprzecznych interesów różnych grup społecznych. Zanim jednak nowy rząd przymierzy się choćby do próby ich realizacji, warto podsumować to, co w ostatnich miesiącach się wydarzyło. Miniona kampania obfitowała bowiem w wiele ciekawych pomysłów na to, jak ulepszyć ubezpieczenia społeczne czy uczynić je bardziej przystępnymi dla obywateli. Licytowanie się w obietnicach dotyczących płacenia na ZUS ośmieliło także partnerów społecznych – związki zawodowe oraz organizacje pracodawców – do podbicia stawki i przypomnienia propozycji od dawna już przez nich postulowanych.
Kampanię mamy już za sobą, a tym samym emocje z nią związane. Warto więc chłodnym okiem spojrzeć na najpopularniejsze ostatnio propozycje zmian w ubezpieczeniach społecznych, wynikające z programów wyborczych większości komitetów, zapowiedzi polityków różnych opcji, a także informacji medialnych niezdementowanych wyraźnie przez rządzących. Z naszej analizy wynika jasno, że gdyby wprowadzano wszystkie proponowane zmiany, i to bez względu na barwy polityczne, to niewątpliwie zyskaliby na nich głównie emeryci i samozatrudnieni, a więcej zazwyczaj zapłaciłyby osoby pracujące na etacie i umowach cywilnoprawnych oraz zatrudniający ich przedsiębiorcy. Emeryci mogliby bowiem spodziewać się dodatkowych pieniędzy, a samozatrudnieni obniżenia składek. Zgoła inaczej rysuje się sytuacja przedsiębiorców zatrudniających np. zleceniobiorców. Oni bowiem musieliby liczyć się z tym, że umowy zlecenia, które były dotychczas nieoskładkowane, zostaną obciążone składkami. Z kolei firmy zatrudniające dobrze wynagradzanych specjalistów musiałyby także brać pod uwagę zwiększone koszty ich pracy, bo PiS nie rezygnuje całkowicie z pomysłu likwidacji limitu składek, choć zamiast o zupełnej likwidacji zaczyna się mówić o jego zwiększeniu. A to oznaczałoby z jednej strony mniejsze zarobki, z drugiej zaś w konsekwencji wyższe emerytury dla zatrudnionych.
Oczywiście nie ulega wątpliwości, że te propozycje, na których realizację realnie możemy realnie liczyć, to przede wszystkim zapowiedzi zwycięskiego PiS. W niektórych kwestiach (choć nielicznych) pomysły tej partii są jednak zbieżne z postulatami innych ugrupowań i w tym zakresie rozwiązania przez nie przedstawiane mogą również, przynamniej cząstkowo, doczekać się urzeczywistnienia. Większe szanse wydają się mieć natomiast postulaty partnerów społecznych, choć i tu wszystko zależy od politycznego klimatu i aktualnej woli partii rządzącej.
Trzynastka i czternastka
Wiele emocji wywołała zapowiedź wprowadzenia przez Prawo i Sprawiedliwość na stałe 13., a nawet 14. emerytury. Przypomnijmy: w tym roku emeryci i renciści mieli nie tylko coroczną waloryzację swoich świadczeń, lecz także dodatkowe środki wprowadzone specjalną ustawą (jednorazowo). Wbrew popularnej nazwie nie było to trzynaste świadczenie w roku, a po prostu dodatkowe pieniądze dla każdego w tej samej wysokości – 1100 zł, a więc równowartość minimalnej emerytury. Ekstra fundusze dla emerytów zaproponowała także Koalicja Obywatelska, zapowiadając jednak zróżnicowanie ich wysokości. Trzynasta emerytura miała by być tym wyższa, im dłużej dana osoba pozostawała aktywna, nawet jeśli jej praca była nisko wynagradzana – wynika z programu KO. Podkreślono w nim, że takie świadczenie byłoby stałe.
PiS także to zapowiedział. „Trzynasta emerytura zostanie wprowadzona jako stały element wsparcia finansowego emerytów i rencistów” – czytamy w programie wyborczym tej partii. Zapowiedziano w nim, że począwszy od 2020 r. wyniesie ona już 1200 zł. Miałoby to wynikać z obiecanej również w tym programie podwyżki emerytur minimalnych do tej właśnie kwoty. Prawdziwa rewolucja emerytalna planowana jest jednak na 2021 r. Jak obiecuje zwycięska już partia, osoby, którym przysługiwać będą świadczenia emerytalne na poziomie niższym niż 120 proc. wysokości średniej emerytury, będą mogły liczyć na 14. emeryturę. Z dodatkowego świadczenia będą mogły również skorzystać osoby, których próg dochodowy zostanie nieznacznie przekroczony. W ich przypadku za podstawę obliczeń przyjmie się mechanizm „złotówki za złotówkę”, tzn. że emerytura będzie stopniowo obniżana o 1 zł wraz z przekroczeniem o 1 zł kryterium dochodowego dotyczącego łącznego dochodu netto. Autorzy propozycji szacują, że z programu skorzysta ok. 90–95 proc. uprawnionych do emerytury i renty. Jak zapowiadają, program obejmie nie tylko system powszechny, ale również rolników, służby mundurowe, emerytury pomostowe, nauczycielskie świadczenia kompensacyjne, inwalidów wojennych. Propozycja ta podwyższa więc świadczenia kwotowo, a nie procentowo.
Oskładkowana każda umowa
Od jakiegoś czasu pojawią się także doniesienia medialne, że rząd zamierza zwiększyć wpływy do FUS poprzez zniesienie zasad zbiegu tytułów ubezpieczeń. Pod tym pojęciem kryją się zasady podlegania ubezpieczeniom społecznym, a w konsekwencji opłacania składek przez osoby, które mają kilka tytułów ubezpieczeniowych, np. umowę o prace, umowę-zlecenia, działalność gospodarczą. Z projektu budżetu na następny rok można wywnioskować również, że rząd będzie podejmował działania zmierzające do objęcia oskładkowaniem wszystkich umów cywilnoprawnych. Szczegółów jednak jeszcze nie znamy.
Obecnie system zbiegu tytułów ubezpieczeń opiera się na kilku podstawowych zasadach. Po pierwsze, przychód z każdej umowy o pracę jest zawsze oskładkowany. Pracownik może być zatrudniony w kilku firmach – każda nich musi za niego odprowadzać składki, niezależnie od wymiaru etatu, a także posiadanych innych tytułów ubezpieczeniowych. Druga ważna reguła, to dobrowolność ubezpieczenia z innych tytułów, jeśli przynajmniej w jednym z nich podstawa wymiaru składek jest co najmniej równa aktualnie obowiązującemu minimalnemu wynagrodzeniu za pracę i składki z tego tytułu są odprowadzane. W praktyce wygląda to w ten sposób, że osoba zatrudniona na umowę o pracę nie musi już płacić składek na ubezpieczenie społeczne z dodatkowych umów-zlecenia lub prowadzonej firmy – lecz w odwrotną stronę zasada ta nie działa. I tak jeśli konfiguracja jest nieco inna i np. dana osoba nie ma umowy o pracę, ale kilka zleceń, firmę itd., to wybór tytułu, z którego chce być ubezpieczona, jest dowolny. Ważne jest jedynie, aby podstawa wymiaru składek nie była niższa niż minimalne wynagrodzenie. Zasady te nie dotyczą natomiast składek na ubezpieczenie zdrowotne – te są bowiem płacone zawsze, tj. z każdego tytułu.
Na braku oskładkowania niektórych umów, a chodzi przede wszystkim o zlecenia, oszczędza nie tylko zleceniobiorca, bo dostaje większe wynagrodzenie, lecz przede wszystkim płatnik. Ten ostatni nie musi bowiem płacić tej części składek, którą finansuje z własnych środków. W przypadku równowartości najniższego wynagrodzenia (2250 zł brutto) zatrudniony otrzymuje mniej niż 1700 zł, lecz płatnik ponosi całościowy koszt zatrudnienia przekraczający 2700 zł. I o ile zleceniobiorca ze składek potrąconych ze swojego wynagrodzenia najprawdopodobniej skorzysta w przyszłości w postaci zasiłku chorobowego albo emerytury, o tyle część zapłacona przez płatnika jest dla niego tylko kosztem.
Zniesienie zasad zbiegu tytułów spowodowałoby, że konieczne byłoby opłacanie składek od każdej umowy, a także od prowadzonej działalności gospodarczej – podobnie jak opłacana jest składka zdrowotna. Składki na ubezpieczenie społeczne zbliżyłyby się więc jeszcze bardziej do podatku. Taki efekt miałaby też inna spodziewana zmiana. Pojawiają się bowiem głosy, że rząd zamierza oskładkować także umowy o dzieło. Ten rodzaj kontraktu obecnie obciążony jest jedynie podatkiem dochodowym – nie opłaca się od niego ani składek na ubezpieczenie zdrowotne, ani społeczne. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy wykonuje się dzieło na rzecz swojego pracodawcy – wtedy wynagrodzenie jest oskładkowane tak jak pensja z etatu. A wszystko dlatego, że gdy sytuacja gospodarcza była gorsza, pracodawcy zamiast zatrudniać pracowników na etacie albo chociażby na zleceniu proponowali umowy o dzieło. Niestety dla zatrudnionych w ten sposób oznaczało to brak ubezpieczenia społecznego i zdrowotnego. Obecnie wprawdzie skala tego problemu się zmniejszyła (nie można jednak uznać, że on został wyeliminowany), przy czym obu stronom kontraktu często zależy, żeby umowa nie była oskładkowana. Nałożenie więc obowiązku opłacania składek od umów o dzieło połączone z likwidacją zasady zbiegu tytułów ubezpieczeń spowodowałoby, że wiele osób zaczęłoby osiągnąć znacznie niższe dochody. Spowodowałoby także większe koszty dla firm zatrudniających.
Zdaniem Federacji Przedsiębiorców Polskich, która akurat jest zwolennikiem likwidacji obecnych zasad zbiegu tytułów, możliwość nieodprowadzania składek powoduje nierówne traktowanie osób osiągających przychody z różnych źródeł. FPP zwraca także uwagę, że interpretacje organów kontrolnych w odniesieniu do zbiegów są niespójne, co powoduje dodatkową niepewność dla przedsiębiorców. Eliminacja tych reguł zdaniem organizacji ograniczy ryzyko działalności gospodarczej i stworzy równe pole do konkurencji rynkowej. Firmy konkurują bowiem także dzięki zaniżaniu kosztów pracy. Wystarczy, że podzielą umowę-zlecenie na kilka odrębnych kontraktów, w których z przynajmniej jednego wypłaca się wynagrodzenie minimalne, aby od pozostałych nie trzeba było opłacać składek.
Niższe koszty dla samozatrudnionych
Z punktu widzenia jednak samych ubezpieczonych konieczność opłacania składek ze wszystkich umów nie spowodowałoby, że wszyscy będą traktowani tak samo. Zmian nie odczułyby bowiem osoby samozatrudnione (zakładając, że wszystkie zawarte przez nie umowy, np. zlecenia, są wykonywane w ramach działalności gospodarczej). Zyskają one natomiast na innej propozycji PiS. Zgodnie z zapowiedziami rządu samozatrudnieni mają płacić składki od dochodu, ale z górną granicą podstawy wymiaru – prawdopodobnie taką, jaka jest obecnie, a więc nie więcej niż od 60 proc. przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia. Ci więc, którzy osiągają wysokie dochody, nie musieliby płacić wyższych składek niż obecnie, za to ci z niskimi dochodami składki mieliby obniżone. Propozycje rządu w tym zakresie była jednak na razie bardzo ogólne. Przed wyborami zapowiedziano, że osoby, które osiągają przychody niższe niż 10 000 zł, a dochody niższe niż 6 000 zł, będą płaciły składki proporcjonalne od dochodu, jednak nie na takich samych zasadach jak pracownicy. Jak poinformowało nas Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii (zob. „Ministerstwo Przedsiębiorczości: nowe niższe składki to ewolucja małego ZUS” – Tygodnik Gazeta Prawna z 11 października 2019 r., DGP nr 198/2019), podstawą do nowych przepisów będą już obowiązujące regulacje. Resort ma tu na myśli obowiązujący od początku tego roku art. 18c ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych. Pozwala on osobom, które w roku kalendarzowym osiągnęły łączny przychód nie wyższy niż 30-krotność minimalnego wynagrodzenia, opłacać niższe składki przez następny rok. Podstawa wymiaru ustalana jest jednak z góry na cały rok, a więc realny przychód lub dochód w roku korzystania z ulgi nie ma już znaczenia. Nawet gdy jest wysoki, składki się nie zwiększają, a jeśli jest jeszcze niższy niż w poprzednim roku, przedsiębiorca i tak musi opłacać je w ryczałtowej wysokości. Z wypowiedzi MPiT można więc wywnioskować, że nowe rozwiązanie będzie się różnić od już obowiązującego limitem przychodu oraz wprowadzeniem nowego kryterium – dochodu. A właśnie brak odniesienia do dochodu był jednym z głównych zarzutów wobec dotychczasowej ulgi określonej z art. 18c ustawy systemowej. Wiele osób osiąga bowiem nawet wysokie przychody, lecz ich działalność wymaga takich nakładów, że dochód jest naprawdę niewielki. Podwyższenie więc limitu przychodu niewątpliwie spowoduje, że z nowej ulgi skorzysta więcej osób.
Niektórzy idą jeszcze dalej i proponują w ogóle zniesienie obowiązku opłacania składek przez przedsiębiorców. Gorącym zwolennikiem takiego rozwiązania jest Adam Abramowicz, rzecznik małych i średnich przedsiębiorców, podając za przykład Niemcy, gdzie takie rozwiązanie funkcjonuje. – Przedsiębiorcy w Polsce zyskają swobodę wyboru i będą mogli sami zdecydować o odpowiadającej im formie ubezpieczenia lub oszczędzania. Wierzę w mądrość i rozsądek właścicieli mikro-, małych i średnich firm i w to, że sami najlepiej zaplanują swoją przyszłość – powiedział rzecznik w wywiadzie udzielonym DGP (zob. „Samozatrudniony znajdzie się w sytuacji przeciętnie zarabiającego pracownika” – wywiad zamieszczony w przywołanym wyżej artykule w Tygodniku Gazeta Prawna z 11 października 2019 r.). W założeniu nie musieliby płacić składek do ZUS, lecz o zabezpieczenie na wypadek choroby i na starość musieliby postarać się już sami. Tu warto zauważyć, że w badaniach przeprowadzonych na zlecenie rzecznika MSP, aż 45 proc. ankietowanych przedsiębiorców zadeklarowało, że zrezygnowaliby z opłacania składek na ubezpieczenie społeczne, gdyby to było możliwe. Z jednej strony więc do FUS wpływało mniej pieniędzy, a z drugiej oznaczałoby, że prawie połowa z 1,5 mln grupy przedsiębiorców musiałaby ubezpieczać się na własną rękę, czy to w formie inwestycji, czy ubezpieczeń prywatnych. Czy to rozwiązanie by się sprawdziło, na razie się raczej nie przekonamy. W programie wyborczym partie podkreślały, że składki obniżą, ale niektóre (jak Konfederacja czy PSL) zadeklarowały, że obowiązek ich opłacania zniosą. Rząd natomiast nie zapowiadał wprowadzenia takiej możliwości.
Bez limitu 30-krotności
Na wysokość składek opłacanych przez ubezpieczonych wpływ będzie mieć też zniesienie ograniczenia rocznej podstawy wymiaru składek emerytalno-rentowych. Zgodnie z jeszcze obowiązującymi przepisami składki te odprowadza się maksymalnie od podstawy wynoszącej 30-krotność przeciętnego wynagrodzenia. Od przychodu powyżej limitu potrąca się tylko składki chorobowe i zdrowotne, zaś płatnik dodatkowo – składkę wypadkową. Przy czym próba zniesienia tego limitu ma długą historię. Sejm uchwalił jego zniesienie już w 2017 r. z założeniem, że przestanie obowiązywać już w 2019 r., ale prezydent skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Kwestionował on jednak nie tyle sam pomysł, co przebieg procesu legislacyjnego. Swój sprzeciw wobec takiej zmiany przepisów wyrażały zarówno organizacje pracodawców, jak i związki zawodowe. Zwracano uwagę na powstanie w przyszłości kominów emerytalnych, a więc bardzo wysokich emerytur, których wypłata obciąży FUS. A to właśnie chęć ich uniknięcia była przyczyną wprowadzenia limitu składek. Eksperci wskazywali więc, że doraźne zyski ze zwiększonych wpływów ze składek nie są warte pogarszania sytuacji FUS w przyszłości. Wyrażano przy tym obawy, że za jakiś czas – gdy emerytury niektórych rzeczywiście urosną, a wpływy do FUS zmaleją chociażby z powodów demograficznych – nic nie będzie stało na przeszkodzie, aby wprowadzić górny limit wysokości emerytur.
Trybunał uznał jednak przepisy za niekonstytucyjne i limit składek nadal obowiązuje. Rząd nie porzucił jednak planów jego likwidacji. Pomysł powrócił przy okazji planowania budżetu na 2020 r. i… ponownie spotkał się z ostrym sprzeciwem. Pojawiła się jednak informacja – znów nieoficjalna – że rząd planuje teraz nie tyle likwidację limitu, co jego podwyższenie. W grę ma wchodzić 40- lub 45-krotność przeciętnego wynagrodzenia. Nie znamy jeszcze oficjalnego stanowiska resortu. Być może wciąż analizuje zagrożenia, jakie wskazywały środowiska przedsiębiorców i pracowników. Oficjalne stanowisko w tej sprawie, jak wynika z ostatnich doniesień medialnych, ma wydać też strona społeczna Rady Dialogu Społecznego. Eksperci zwracali uwagę, że zniesienie limitu spowoduje odpływ specjalistów z Polski. Zdaniem Konfederacji Lewiatan aż 33 proc. inżynierów chciałoby wyjechać z kraju po zniesieniu limitu składek, ponieważ w kraju ich zarobki netto się zmniejszą. Większe koszty poniosą też pracodawcy zatrudniający specjalistów. Jeśli bowiem ich dobrze zarabiający pracownicy będą musieli odprowadzać składki od swoich wynagrodzeń, to równocześnie pracodawcy także będą przecież musieli opłacać składki – finansowane przez siebie. A to spowoduje, że w Polsce firmom nie będzie opłacało się tworzyć biznesu opartego na kadrach wysoko wykwalifikowanych, a co za tym idzie także dobrze opłacanych – twierdzą organizacje pracodawców. I w tym stanowisku popierają je także największe centrale związkowe.
Staż na razie nieważny
Kolejne na tapecie są propozycje zmian w przepisach emerytalnych. I tu jak bumerang powraca postulat wprowadzenia emerytur stażowych. Dyskusja ożyła na nowo, gdy rząd w trakcie protestów nauczycieli zaproponował im m.in. umożliwienie przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Obecny system emerytalny, przyjęty w 1999 r., wykluczył staż z warunków do otrzymania emerytury, a pozostawił jedynie wiek i składki. Obecnie wystarczy, aby na konto danej osoby wpłynęła przynajmniej jedna składka w jakiejkolwiek wysokości, a po ukończeniu 60. lub 65. roku życia otrzyma ona emeryturę.
Staż ubezpieczeniowy ważny jest natomiast w przypadku emerytury minimalnej. Otrzymuje ją emeryt, który zebrał tak mało składek, że wyliczona przez ZUS emerytura jest niższa niż aktualne minimum (obecnie 1100 zł brutto). Jeśli wykaże co najmniej 20 (kobiety) lub 25 lat (mężczyźni) stażu ubezpieczeniowego, budżet państwa do jego emerytury dopłaci. Przypomnijmy: w starym systemie emerytalnym znaczenie miał przede wszystkim staż, stąd też wiele osób, które zaczynały wcześnie pracę zawodową, przechodziły wcześnie na emeryturę. Uzależnienie prawa do emerytury tylko od wieku spowodowało, że długość pracy zawodowej poszczególnych osób jest mocno zróżnicowana – zaczynają ją w różnym wieku, ale kończą w podobnym. I tak mężczyźni, którzy rozpoczęli pracę tuż po osiągnięciu pełnoletności, otrzymają emeryturę po 47 latach pracy, kobiety zaś po 42. Tymczasem Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych, organizacja, która konsekwentnie od lat domaga się emerytur stażowych, proponuje umożliwienie przechodzenia na emeryturę osobom, które mają 35 (kobiety) lub 40 lat (mężczyźni) stażu ubezpieczeniowego. Pisaliśmy o tym w Tygodniku Gazeta Prawna 24 maja br. („Stażowe emerytury to nośne hasło. Ale pomysł jest dobry tylko dla starszych” – DGP nr 100/2019). Postulat ten popiera także NSZZ „Solidarność”. Czy jest szansa na jego wprowadzenie w tej kadencji? Z jednej strony zwycięska partia nie zapowiadała takich zmian, lecz tuż przed wyborami pojawiła się, wprawdzie niepotwierdzona przez resort pracy, informacja, że projekty odpowiednich nowelizacji ustaw ubezpieczeniowych są już gotowe. Jednak z drugiej strony może pojawić się presja ze strony środowisk związkowych. Tym bardziej że zapytany o ocenę współpracy związkowców z rządem przez ostatnie cztery lata przewodniczący Solidarności Andrzej Duda, powiedział wprost: „Są też niezrealizowane postulaty, jak choćby wprowadzenie kryterium stażowego uprawniającego do przechodzenia na emeryturę bez względu na wiek. Tego nie odpuścimy. I rząd, i partia rządząca dobrze to wiedzą”.
Możliwe są więc w zasadzie dwa rozwiązania: wprowadzenie emerytur stażowych dla wszystkich albo tylko dla wybranych grup zawodowych. OPZZ i Solidarność akcentują przede wszystkim sytuację osób pracujących fizycznie, których stan zdrowia często nie pozwala na pracę po 60. roku życia. Równolegle pojawiają się jednak doniesienia o przywróceniu przez PiS w Karcie nauczyciela (ustawie z 26 stycznia 1982 r., t.j. Dz.U. z 2018 r. poz. 967 ze zm.) przepisu umożliwiającego nauczycielom wcześniejszą emeryturę, a ta grupa zawodowa do pracowników fizycznych nie należy. To może więc sugerować, że jakaś forma emerytur stażowych będzie przewidziana dla wszystkich.
Inną formą wyjścia naprzeciw oczekiwaniom niektórych grup zawodowych jest przywrócenie emerytur pomostowych.
– Domagamy się usunięcia absurdów prawnych, z których wynika, że emerytura pomostowa należy się pracownikom, którzy podjęli pracę przed 1999 r., a tym co zaczęli pracę później już nie – mówił Andrzej Radzikowski, wiceprzewodniczący OPZZ, podczas pikiety zorganizowanej w maju 2019 r. przed siedzibą resortu pracy.
W kampanii wyborczej w zasadzie nie podnoszono jednak tego tematu, dlatego w tym zakresie raczej nie należy się spodziewać zmian.
Od razu zasiłek od ZUS
Na giełdzie pomysłów znalazła się ostatnio także propozycja dla pracodawców dotycząca świadczeń z tytułu choroby. Federacja Przedsiębiorców Polskich zaproponowała bowiem likwidację zasady, że przez pierwszy okres niezdolności do pracy to pracodawca wypłaca pracownikowi wynagrodzenie chorobowe. Obecnie dopiero po 33. dniach niezdolności do pracy, a w przypadku osób, które ukończyły 50 lat – 14 dniach, wypłatę zasiłku chorobowego rozpoczyna ZUS. Przy czym zasadę, że za starszych pracowników firma płaci wynagrodzenie krócej (maksimum 14 dni), wprowadzono po to, aby dzięki temu bonusowi zachęcić do zatrudnienia osób powyżej 50. roku życia.
W limitach tych chodzi o liczbę dni w roku kalendarzowym. Nie ma też znaczenia, czy pracownik jest chory bez przerwy, czy krótko choruje kilka razy w roku. W skrajnych przypadkach, gdy absencja pracownika ma miejsce pod koniec roku i dalej w styczniu roku następnego, pracodawca może być zmuszony wypłacać wynagrodzenie chorobowe aż przez 66 dni – w nowym roku bowiem limit biegnie na nowo. Wysokość wynagrodzenia chorobowego obliczana jest tak samo jak zasiłku chorobowego. Jednak dla pracodawcy różnica między tymi wypłatami jest zasadnicza. Wynagrodzenie bowiem, jak sama nazwa mówi, jest finansowane ze środków firmy. Dla ZUS nie ma ono w zasadzie znaczenia. Natomiast zasiłek finansowany jest z funduszu chorobowego w ramach Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Płatnicy, którzy zgłaszają do ubezpieczeń więcej niż 20 osób, wypłacają co prawda zasiłki początkowo z własnych środków, lecz potem odprowadzają składki w niższej wysokości. Zasiłki są więc dla nich finansowo obojętne. Nic więc dziwnego, że pracodawcom zależy, aby ZUS zaczął jak najszybciej wypłacać zasiłek.
FPP idzie jednak dalej, bo chce likwidacji wynagrodzenia chorobowego. Federacja obliczyła, że kosztuje ono pracodawców 7 mld zł rocznie. Gdyby jednak wynagrodzenie zostało zastąpione zasiłkiem, trzeba by się spodziewać, że podobna kwota uszczupliłaby fundusz chorobowy. A przypomnijmy, że ten fundusz ma coraz gorszą relację między składkami a wypłatami. Wszystko dlatego, że wysokość składek się nie zwiększa, natomiast w ostatnich latach znacząco wzrosły wydatki – przede wszystkim wydłużono okres pobierania zasiłków macierzyńskich, które również są z niego finansowane (więcej na ten temat w Tygodniku Gazeta Prawna z 12 lipca 2019 r. – „Limity dla zasiłków? Rząd o tym myśli. A ZUS ma na to kilka pomysłów”, DGP nr 134/2019).
Zniesienie obowiązku wypłacania wynagrodzenia chorobowego to zwiększenie atrakcyjności zatrudniania na etat w porównaniu do umów cywilnoprawnych. – Efektem zmian w ubezpieczeniu chorobowym dla pracodawcy byłoby zmniejszenie ryzyka ekonomicznego związanego z zatrudnianiem na podstawie umowy o pracę – zachwala pomysł Grażyna Spytek-Bandurska, ekspert FPP. Zatrudnianie w oparciu na umowie-zlecenia obecnie nie jest bowiem obarczone takim obowiązkiem – już pierwszy dzień niezdolności do pracy zleceniobiorcy finansowany jest z funduszu chorobowego. Umowa o pracę z punktu widzenia pracodawcy jest więc obarczona nie tylko np. ograniczeniami w jej wypowiadaniu, lecz też potencjalnym corocznym kosztem wynagrodzenia zapłaconego za pracę niewykonaną.
7,5 mld zł o tyle rocznie więcej wpływałoby do FUS, gdyby zlikwidowano limit składek
Czy zmiana zmieniłaby coś w sytuacji samych pracowników? Teoretycznie nie. Powinni jednak pamiętać, że ZUS chętniej kontroluje zwolnienia lekarskie, na podstawie których wypłaca już zasiłek. Jednak w kampanii wyborczej partie nie poświęcały temu zagadnieniu zbytniej uwagi. Tylko w programie Koalicji Obywatelskiej znalazła się propozycja odciążenia pracodawców i przerzucenia na ZUS wypłaty zasiłku już od pierwszego dnia za kobiety w ciąży. Likwidacja wynagrodzenia chorobowego wiązałaby się jednak ze zmniejszeniem wpływów do FUS, dlatego też raczej nie można spodziewać się jej w najbliższym czasie.
Z ubezpieczeniem chorobowym wiąże się jeszcze kilka innych propozycji, które pojawiały się w wypowiedziach ekspertów w trakcie kampanii wyborczej (jednak nie znalazły się one w oficjalnych programach polityków).
W tym miejscu warto natomiast przypomnieć, że w Wieloletnim Planie Finansowym Państwa na lata 2019–2022, przyjętym w kwietniu tego roku przez rząd, rekomenduje się zmiany systemowe polegające na racjonalizacji zasad uzyskiwania praw do zasiłków chorobowych, opiekuńczych i macierzyńskich i ich przyznawania. Chodzi o pogłębiającą się lukę w funduszu chorobowym i konieczność znalezienia sposobu na jej zasypanie. Agnieszka Ślązak, pełniąca obowiązki dyrektora departamentu zasiłków w ZUS, w wywiadzie udzielonym DGP (zob. „Racjonalizować wydatki można na różne sposoby” – wywiad zamieszczony w przywołanym wyżej artykule w Tygodniku Gazeta Prawna z 12 lipca 2019 r.) mówiła nam o pomysłach ZUS. Zakład proponuje m.in. wprowadzenie okresu wyczekiwania dla wszystkich zasiłków. Dziś bowiem wyczekiwanie dotyczy tylko świadczeń chorobowych, ale już nie macierzyńskich czy opiekuńczych. Oczywiście tego typu postulatów żadna partia w swoim programie nie umieściła, ale sama wzmianka o racjonalizacji przepisów zasiłkowych w WPFP sugeruje, że już niedługo takie zmiany mogą nas czekać.
Z PIT, ale mniejszym
Na koniec warto wspomnieć o pomyśle zgłaszanym od pewnego czasu przez Polskie Stronnictwo Ludowe. Choć jest to też postulat, którym często szafują niezadowoleni internauci. Chodzi o zwolnienie emerytów i rencistów z obowiązku płacenia podatku dochodowego. Obecnie jest bowiem tak, że z kwoty brutto emerytury lub renty, którą określa ZUS w decyzji przyznającej świadczenie, uprawnionemu wypłacana jest kwota netto, po potrąceniu składki na ubezpieczenie zdrowotne oraz zaliczki na podatek dochodowy (PIT). Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to przekładanie pieniędzy z jednej pozycji budżetu na drugą, ale z punktu widzenia prawnego tak nie jest. Jeśli mowa o emeryturze powszechnej, to całe to świadczenie, a więc wraz z zaliczką na PIT, wypłacane jest z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (funduszu celowego zarządzanego przez ZUS, do którego wpłacane są składki, a wypłacane świadczenia), ale zaliczka od razu potrącana jest przez ZUS i przekazywana do budżetu państwa. Zdaniem niektórych opodatkowanie świadczeń takich jak emerytura i renta to pobranie dwa razy podatku od tych samych zarobków. Tak jednak nie jest, a konkluzja ta wynika z niezrozumienia tematu. Składki na ubezpieczenia społeczne oblicza się bowiem od dochodu przed jego opodatkowaniem. Nieopodatkowana jest także ta część składek, która jest finansowana ze środków płatnika (np. pracodawcy).
– Zwolnienie opodatkowania emerytur i rent nie znajduje więc systemowego uzasadnienia – wyjaśniało 12 czerwca 2019 r. Ministerstwo Finansów w odpowiedzi na interpelację jednego z posłów.
Autorzy propozycji podchodzą jednak do tego tematu z zupełnie innej strony.
– Emerytura bez podatku to wyraz solidarności międzypokoleniowej. Większość seniorów żyła i pracowała w systemie, który nie pozwalał zapracować im na dostatnią, spokojną jesień życia – czytamy w programie PSL.
Jak widać, zwolnienie z podatku to po prostu podwyżka świadczeń, z tą jednak różnicą, że byłaby finansowana nie z FUS (fundusz ten wypłacałby przecież takie same kwoty – brutto), ale z budżetu państwa, bo nie wpłynąłby do niego podatek. Jednak właśnie ta podwyżka to zdaniem premiera Mateusza Morawieckiego powód, dla którego tego pomysłu nie można zrealizować. – Emeryturę bez podatku uważam za pomysł niesprawiedliwy – mówił w trakcie kampanii wyborczej. Oznaczałoby to bowiem, że osoby z wysokimi świadczeniami otrzymałyby bardzo duże podwyżki (bo płaciły wysoki podatek), a osobom z niską emeryturą lub rentą wypłata z ZUS wzrosłaby tylko nieznacznie, bo też ich podatek był niewielki. Trzeba tu jednak zaznaczyć, że podwyższanie świadczeń już obecnie wpisane jest w system emerytur – zgodnie z ogólną zasadą są one waloryzowane o ustalony co roku procent. Waloryzacje kwotowe (najczęściej w formie minimalnej kwoty podwyższenia), które ostatnio są przeprowadzane, muszą być za każdym razem dokonywane za pomocą specjalnej ustawy, bo ustawa o systemie ubezpieczeń społecznych (z 13 października 1998 r., Dz.U. z 2019 r. poz. 300 ze zm.) ich nie przewiduje. Znając stanowisko MF i premiera, trudno spodziewać się więc, że emeryci i renciści zostaną z podatku rzeczywiście zwolnieni. Na razie obejmie ich, tak jak wszystkich płacących podatki według skali, obniżka stawki z 18 na 17 proc. ©℗