Popatrzmy bowiem na liczby. Rok temu przeciętna cena ropy wynosiła 100 dol. za baryłkę. Ponieważ świat zużywał wówczas około 88 mln baryłek ropy surowej dziennie, co w ujęciu rocznym oznaczałoby wydatki poziomie 3,2 bln dol. Następujące później załamanie na rynku ropy zmniejszyło jej średnią cenę do połowy, czyli do 50 dol., co w skali roku oznacza 1,6 bln dol. oszczędności w wydatkach. Porównajmy to teraz z deklarowanymi wydatkami rządów. Jak szacuje Międzynarodowy Fundusz Walutowy (pomijając wydatki na ratowanie banków), państwa Grupy 20 zapowiedziały, że wartość stymulacji budżetowej w tym i przyszłym roku wyniesie 2,7 proc. ich łącznego produktu krajowego brutto. Wartość ich PKB to w sumie około 45 bln dol., zatem wsparcie sięgnie około 1,2 bln dol. To zaledwie 75 proc. kwoty, jaką zyska gospodarka światowa na spadku cen ropy i to tylko w jednym roku.
Eksporterzy ropy, przede wszystkim z OPEC, na którą przypada 40 proc. światowej produkcji ropy, specjalnie się z tego nie cieszą. OPEC, która pod koniec tego miesiąca spotyka się na kolejnym szczycie, chciałaby wprawdzie, żeby gospodarka globalna była silniejsza, ale i żeby ceny ropy wyższe, a idealny ich poziom to około 70 dol. za baryłkę. Jak dotąd, dostała już trochę tego, na czym jej zależy. Po obniżeniu przez kartel wydobycia o 4,2 mln baryłek dziennie i wzroście ceny o 70 proc. wobec jej najniższego poziomu, do 60 dol.), na rynku powtarza się jak refren: „Nie walczcie z OPEC”. Pomagają w tym wzroście inwestorzy, którzy wyciągają wnioski z rosnących notowań akcji i nadziei na ożywienie gospodarcze. Fundamenty rynku ropy nadal są jednak słabe. Zapasy ropy w krajach rozwiniętych wystarczą na 61 dni zużycia (ich poziom należy do najwyższych w historii), a ceny mogą ponownie spaść. Można więc sądzić, że „naftowy stymulator” gospodarki światowej przez jakiś czas będzie jeszcze działał.