Pojawia się natomiast pytanie o to, co – z braku całościowego traktatu – będzie można uznać za pomyślny wynik tej konferencji; także o to, czy szanse na korzystny układ są tak nikłe, że jej uczestnicy powinni się raczej nastawiać na przeciągnięcie negocjacji na przyszły rok. Z punktu widzenia ONZ porozumienie musi zawierać cztery kluczowe elementy: średnio – i długoterminowe cele ograniczenia emisji; zobowiązanie krajów rozwijających się (które nie będą ustalać celów średnioterminowych) do pewnych działań na rzecz zahamowania wzrostu emisji; finansowanie przez kraje rozwinięte pomocy dla krajów rozwijających się w zakresie ograniczania emisji i dostosowania do zmian klimatycznych oraz mechanizm, zapewniający przepływ środków finansowych, taki jak handel emisjami. Choć do szczytu zostało niespełna 80 dni, w żadnej z tych kwestii nie ma porozumienia.
Na samej górze wstępnych warunków sukcesu znajduje się ustalenie celów ograniczenia emisji do 2020 i 2050 roku. Według zaleceń uczonych kraje rozwinięte powinny ograniczyć emisję o 25–40 proc. w porównaniu z poziomem z 1990 roku. Europa i Japonia w zasadzie zgadzają się na ten poziom – Unia Europejska zgadza się nawet na ograniczenie sięgające nie 20, ale 30 proc., jeśli inne kraje pójdą w jej ślady. Ale USA nie pójdą. Od 1990 do 2005 roku wielkość emisji w tym kraju wzrosła o około 16 proc., a zdaniem Białego Domu największe możliwe ograniczenie to 17 proc. w stosunku do obecnego poziomu. Choć w porównaniu ze zobowiązaniem EU może to wyglądać słabo, to w obu przypadkach wysiłki, jakie trzeba podjąć dla osiągnięcia ustalonego celu, są właściwie porównywalne. ONZ chce również, by wszystkie kraje przyjęły za cel ograniczenie emisji o połowę do 2050 roku.
Od krajów rozwijających się nie będzie się żądać cięć w ujęciu bezwzględnym, ale zapewnienia, że ich emisje będą rosnąć w tempie wolniejszym od dotychczasowego. To również okazało się bardziej kontrowersyjne, niż sądziła ONZ. Chiny i Indie niechętne są tej propozycji, obawiając się, że później może być użyta do zmuszenia ich do rzeczywistych cięć. Kraje bogate chciałyby także, by państwa wschodzące określiły, kiedy ich emisje osiągną szczytowy poziom – czemu znów silnie opierają się Chiny i Indie. Kłopotliwe będzie także rozwiązanie kwestii finansowania biednych przez bogatych. Kraje rozwijające się i ugrupowania pozarządowe twierdzą, że te przepływy muszą sięgać 150 mld dol. rocznie: kraje bogate nie zgodzą się na takie kwoty. UE pierwsza zareagowała na to żądanie, proponując od 2 do 15 mld euro rocznie. USA wskazują, że znajdująca się właśnie w Senacie ustawa o handlu emisjami zapewniłaby – poprzez ich kupowanie od krajów rozwijających się – finansowanie w podobnej skali. Większość krajów przyznaje, że mechanizm finansowania jest potrzebny i że większość pieniędzy musi pochodzić z sektora prywatnego. Nawet w drobniejszych kwestiach ciągle wrą spory. Niełatwy problem stanowi np. to, jak krajom takim jak Brazylia czy Indonezja skompensować utrzymywanie tamtejszych lasów w stanie nienaruszonym. Jednak ONZ i rządy czołowych krajów podkreślają, że osiągnięcie solidnego porozumienia nadal jest możliwe. Yvo de Boer, odpowiedzialny w ONZ za sprawy klimatyczne, wskazuje na postęp, poczyniony w tym tygodniu przez Chiny i Indie.
– Jesteśmy zbyt blisko porozumienia, żeby teraz zatrzymywać się przed drzwiami – mówi. W głównych krajach UE zaczyna się natomiast mówić o „deklaracji politycznej” zamiast o pełnym porozumieniu, prowadzącym do zawarcia traktatu. Lord Stern, były główny ekonomista Banku Światowego, ostrzega natomiast przed zgodą na umowę, zawierającą zbyt nisko ustalone cele, bo „potem trudno byłoby je zwiększyć”.
Reklama