Urzędnicy, żołnierze, policjanci, strażacy i inni pracownicy sektora publicznego byli, są i będą potrzebni. Społeczeństwo nie może się bez nich obyć, część to wybitni fachowcy. Kłopot w tym, że jest ich nieproporcjonalnie wielu w stosunku do potrzeb oraz w proporcji do osób zatrudnionych w sektorze prywatnym. Przywileje, które sobie wywalczyli, naruszają zasadę równości oraz solidarności społecznej i są pasożytowaniem na państwie oraz innych obywatelach pracujących zgodnie z zasadami rynkowymi.
Jeśli jesteś, czytelniku, zatrudniony w prywatnym przedsiębiorstwie, a twoja pensja, nadzieja na awans czy podwyżkę zależą od jego sytuacji finansowej albo nie masz nawet etatu, bo musiałeś założyć jednoosobową firmę lub zadowolić się umową-zleceniem lub umową o dzieło i sam troszczysz się o ubezpieczenie zdrowotne oraz emerytalne, wiedz, że z roku na rok w Polsce i innych krajach rozwiniętych przybywa tych, którzy są w dokładnie odwrotnej sytuacji. I to twoim kosztem. Ty możesz stracić pracę z dnia na dzień, oni są niemal nietykalni. Twój los zawodowy splótł się z losem firmy, w której pracujesz, ich jest gwarantowany przez państwo. Przypomnijmy: ostatnio państwo polskie upadło 72 lata temu. Obecnie na ponad 16 milionów polskich obywateli czynnych zawodowo ponad cztery miliony, czyli jedna czwarta, pracuje w sektorze publicznym, czyli jest na garnuszku państwa.
Od kiedy po wyborach parlamentarnych w 2007 r. władzę przejęła Platforma Obywatelska, partia epatująca w przeszłości liberalną retoryką, liczba pracowników rządowych wzrosła w Polsce o 10 procent. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że redukujemy armię, a liczba policjantów nie zmienia się znacząco, przyrost ten to głównie urzędnicy. Jak trudno ich zwolnić albo choć zracjonalizować zatrudnienie w administracji, pokazuje los ustawy o 10-procentowej redukcji etatów, która była jednym z elementów naprawy finansów publicznych. Prezydent Komorowski odesłał ją do Trybunału Konstytucyjnego, co oznacza wstrzymanie całej operacji. Mało tego, urzędy zaczęły zatrudniać nowych ludzi, by po ewentualnych redukcjach utrzymać dotychczasowe stany osobowe, w rezultacie zamiast zwolnienia 20 tys. urzędników przybędzie dodatkowe 30 tys.
Fiasko redukcji nie wynika bynajmniej z tego, że PO stała się partią etatystyczną. Przykład innych krajów europejskich pokazuje, iż sektor publiczny ma taką siłą polityczną, że niezależnie od chęci rządzących jego zreformowanie jest niezwykle trudne albo wręcz niemożliwe. Oznacza to, iż w obecnym kształcie stał się organizmem bardziej pożywiającym się kosztem karmiciela państwa niż służącym mu. Dodatkowo sektor publiczny, a szczególnie administracja rządowa, ma naturalną skłonność do rozrastania się i zaspokajania przede wszystkim własnych potrzeb. Znaczna część pracy urzędników stała się nieprzydatna z punktu widzenia społeczeństwa i rozwoju państwa, służy wyłącznie obsłudze urzędu.
Reklama
Polska nie jest wyjątkiem, patologiczny rozrost sfery publicznej i jej odporność na reformy cechuje wszystkie kraje Zachodu oraz te, które wzorują się na rozwiązaniach zachodnich, jak Brazylia czy Japonia. Wytworzyła ona nawet skuteczną tarczę ochronną w postaci związków zawodowych. Brytyjski tygodnik „The Economist” wyliczył, że w gospodarkach zachodnich systematycznie maleje uzwiązkowienie w sektorze prywatnym. W ciągu ostatnich 30 lat spadło średnio z 30 do 7 procent, w Wielkiej Brytanii z 44 do 15 procent. Dokładnie odwrotnie dzieje się w sektorze publicznym, tu wzrosło wielokrotnie. W USA z 8 do 38 proc., w Kanadzie z 12 do 70 proc. To właśnie związki, obok mechanizmów obronnych wynikających z natury biurokracji, są najskuteczniejszym narzędziem do blokowania zmian.
W ostatnich miesiącach mieliśmy okazję oglądać ich poczynania na ulicach miast Grecji i Francji. W tym roku może być jeszcze goręcej, ponieważ związkowcy ani myślą odpuścić rządom cięcia przywilejów, redukcji pensji i podwyższanie wieku emerytalnego. W obu krajach zresztą władze prowadziły w przeszłości politykę zmniejszania bezrobocia poprzez zatrudnianie urzędników. Do patologii doprowadził ten system, w imię pokoju i zadowolenia społecznego, prezydent Francji Francois Mitterand. Nie potrzeby, ale cele polityczne stały za przyjmowaniem na garnuszek państwa tysięcy ludzi, dla których nie ma tam nic do roboty. Wieko do skrzyni z państwowym groszem zostało szeroko rozwarte. Nic dziwnego, że teraz najmniejsza próba przymknięcia go budzi protesty.
Także u nas branżowe związki zawodowe skutecznie blokują przemiany. Dobrym przykładem jest szkolnictwo. Ile mogłoby się wydarzyć w oświacie, gdyby przestał istnieć Związek Nauczycielstwa Polskiego, instytucja współodpowiedzialna za marny poziom edukacji w naszym kraju. Obrona Karty nauczyciela i przywilejów branżowych uniemożliwia godne wynagradzanie dobrych nauczycieli i wyrzucanie z pracy nieudaczników, tworzy sztuczne kryteria awansu niemające wiele wspólnego z oceną kompetencji. Nawet polscy celnicy zrzeszyli się w związku i stawiają państwu żądania, organizując akcje protestacyjne, choć są jego służbą utrzymywaną przez nas wszystkich.
Właśnie newralgiczne usytuowanie w strukturach państwa daje sektorowi publicznemu i jego związkom zabójczą broń do ręki. Strajk pracowników prywatnej firmy godzi w jej właścicieli. Strajk kolei, służb celnych, policji, szkół, a nawet urzędów paraliżuje kraj i uderza w nas wszystkich. Dlatego politycy dotąd raczej ustępowali żądaniom sektora publicznego, niż walczyli w obronie interesu ogółu przeciw interesom mniejszości.
Choroba została już rozpoznana, pojawiły się recepty przepisywane przez analityków i ekonomistów, w tym na przykład całkowita likwidacja przywilejów sektora publicznego i jego urynkowienie. Politycy nie zawsze jednak mają odwagę, by je zastosować, podlegają wszak ocenie wyborczej, a pracownicy publiczni wraz z rodzinami to potężny elektorat. Ich stanowisko zmienni się jednak, gdy poczują, że mają poparcie pozostałej części społeczeństwa.
Rząd grecki nie ugiął się w ubiegłym roku przed paraliżującymi kraj strajkami kolei i transportu oraz rozróbami ulicznymi wywołanymi przez związkowców i wprowadza drakoński program oszczędnościowy, również dlatego że badania opinii publicznej wykazały, iż 65 proc. społeczeństwa chce likwidacji przywilejów sektora publicznego. Postrzega je bowiem jako hamulec rozwoju kraju. Z kolei w Niemczech i Holandii związki tradycyjnie współdecydują o posunięciach gospodarczych rządu, ponieważ tamtejsze społeczeństwa nie akceptują i nie wsparłyby branżowego partykularyzmu jakiejkolwiek grupy zawodowej.
Pasożyta nadmiernie rozdętej administracji i w ogóle sektora państwowego można pozbyć się tylko wtedy, gdy większość poczuje się zagrożona jego rozrostem. W przeciwnym wypadku żaden rząd nie poradzi sobie z demonami, które sam zrodził. W Polsce daleko nam jeszcze do tego etapu, ale kiedyś i u nas nadejdzie otrzeźwienie. Czy naprawdę stać nas – i ciebie, czytelniku – na fundowanie nauczycielom 18-godzinnego tygodnia pracy albo urzędnikowi mianowanemu gwarancji zatrudnienia, nawet gdyby nie był już potrzebny na swoim stolcu?
ikona lupy />
Andrzej Talaga / DGP
ikona lupy />
Jak rośnie armia urzędników / DGP