To prawdziwie filmowa historia, doskonały materiał na kinowy hit, który mógłby wywołać ferment w świecie białych kołnierzyków: dwaj pracownicy międzynarodowych korporacji, przyjaciele z licealnej ławki, rzucają atrakcyjne posady, by otworzyć Manufakturę Czekolady. Ręczna robota, surowce z ekologicznych plantacji, żadnych spulchniaczy, lecytyny, aromatów, bez grama tłuszczu, bo spłyciłby smak. Spod ich rąk wychodzi już sześć rodzajów gorzkich tabliczek z zaskakującymi dodatkami (od chili po morską sól), a zdjęcia bohaterów – pozujących niczym partnerzy światowych funduszy inwestycyjnych lub renomowanych kancelarii – wyzierają z opakowania każdej tabliczki. Smakołyki zdobywają nagrody na targach, a Tomasz Sienkiewicz i Krzysztof Stypułkowski – właściciele czekoladowej fabryczki spod Mińska Mazowieckiego – kolejnych klientów.
Świat zna już przynajmniej jedną taką historię – kilka lat temu dobre posady rzucili dwaj bracia z Brooklynu (specjalista od finansów oraz szef kuchni w nowojorskiej restauracji). Manufaktura braci Mast, otwarta w przerobionym warsztacie samochodowym, do dziś produkuje dwieście tabliczek czekolady tygodniowo, każda kosztuje przynajmniej cztery razy więcej niż jej odpowiednik z supermarketu.
Być może polscy czekoladnicy, jak o sobie mówią, inspirowali się brooklińskim przykładem, ale nawet jeśli – to braciom Mast musiało być dużo łatwiej. W barwnej dzielnicy Nowego Jorku aż kipi od małych, proekologicznych manufaktur, a korporacyjny exodus i szukanie zawodowych wyzwań na własną rękę są na porządku dziennym. U nas trend jest wciąż raczej odwrotny. Decyzja naszych bohaterów musiała więc wymagać większej odwagi.

Ostatni moment na zmianę

Reklama
Pomysł pojawił się w maju 2000 r. na jednym ze spotkań paczki z licealnych czasów w Białymstoku, skąd obaj pochodzą. Mieli po 27 lat, każdy pięcioletnie doświadczenie w pracy w wielkich firmach (Sienkiewicz był liderem technicznym zespołu w przedsiębiorstwie telekomunikacyjnym, Stypułkowski pracował w działach IT i finansów jednego z potentatów na rynku żywnościowym). Po raz nie wiadomo już który narzekali na korporacyjną bezduszność i inne uciążliwości. Akurat zaczynał się kryzys, ale oni, doskonale wykształceni informatycy, po zagranicznych stażach, byli bezpieczni. Po prostu poczuli, że to naprawdę ostatni moment, by otworzyć własny biznes. Nie mieli jeszcze rodzin, kredytów, dzieci (pierwsze za kilka tygodni dopiero przyjdzie na świat). – Kiedy, jeśli nie teraz? Kto, jeśli nie my? – podsumowuje tamtą decyzję Tomasz Sienkiewicz.
Pomysłów było mnóstwo, ale fabryka czekolady brzmiała wyjątkowo atrakcyjnie. Wielka inwestycja wymaga jednak wielkich pieniędzy, więc ograniczyli apetyt do małego zakładu i ręcznej produkcji. Przezornie nie rzucali jeszcze dobrze płatnych posad, bo najpierw chcieli sprawdzić, czy to działa, czy z ziaren kakaowca i cukru trzcinowego wyjdzie dobra czekolada.
Gdy zaczęli szukać worków z ziarnem, zrozumieli, że sprawa nie jest prosta. W rodzimych fabrykach, bazujących na półproduktach, głównie proszku kakaowym albo miazdze, pukali się w głowę. Ale Sienkiewicz i Stypułkowski mieli już za sobą lekturę wielu specjalistycznych książek i stron w sieci. Wiedzieli, że warto się starać, bo różnica między tabliczką z fabryki a ręcznym wyrobem jest taka jak między świeżo wyciskanym sokiem a napojem z kartonu.
Gdy w końcu dotarli do importera ziarna, ten gotów był do rozmów o kilku tonach. Na szczęście ktoś zgodził się odstąpić z większej partii nieco towaru i w ten sposób para informatyków stała się właścicielami 140 kilogramów kakaowego ziarna prosto z Togo.
Pierwsza, eksperymentalna tabliczka powstała w domu jednego z nich. Był wrzesień 2009 r. W piekarniku uprażyli ziarno, potem pokruszyli je w maszynie sprowadzonej przez internet z Indii (służyła do rozdrabniania ryżu, ale uznali, że wystarczy, bo profesjonalnych automatów do kruszenia ziaren kakaowca w wersji mini nie udało im się nigdzie wypatrzyć). Suszarką do włosów odwiali łupinki, w specjalnej maszynce zmiażdżyli kruszonkę na miazgę. W konszy, czyli zbiorniku, w którym dwa granitowe wałki mieszają miazgę z cukrem, przygotowali masę czekoladową, potem w kąpieli wodnej na domowej kuchence utemperowali ją (czyli zahartowali) i przelali do plastikowych foremek. Pierwsza tabliczka wyszła „całkiem nieźle”, jak dziś oceniają, ale najważniejsze, że w ogóle się udało.
Wtedy już można było powiedzieć w korporacjach: „Do widzenia”. – Wielu kolegów z pracy pukało się w czoło. Zamienić dobrze płatną pracę na robotę cukiernika? – wspomina Tomasz Sienkiewicz. Od uruchomienia manufaktury minęło półtora roku, przez rok żyli wyłącznie z oszczędności i wsparcia najbliższych, teraz już pojawiają się pierwsze zyski, ale wciąż są znikome: – Daleko nam do korporacyjnych pensji, ale przecież początki zawsze są trudne. Nie zrażamy się i idziemy dalej.
Sto kilometrów od Warszawy w Cegłowie pod Mińskiem Mazowieckim wynajęli pomieszczenia dawnej cukierni, gdzie uruchomili profesjonalną linię produkcyjną. W grudniu 2009 r. pierwsze trzysta tabliczek trafiło do sprzedaży (w warszawskich winiarniach i kawiarniach). Dziś wiedzą, że to najlepszy okres – sezon przedświąteczny to prawdziwe żniwa, które pozwalają nadrobić bardzo słabe letnie miesiące.
Im więcej dowiadywali się o produkcji i uprawach, tym bardziej przekonywali się, że trzeba zrobić drugi krok – czekolada powinna być nie tylko ręcznie robiona, ale ziarno musi pochodzić z ekologicznych upraw (plantacje kakaowców są – po plantacjach bawełny – uprawami najsilniej faszerowanymi pestycydami), gdzie na dodatek nie wykorzystuje się pracy dzieci. – Gdy zaczęliśmy o tym wszystkim czytać, odechciało nam się zwykłych czekolad. No i nie chcieliśmy w żaden sposób wspierać takiego przemysłu – dodaje Sienkiewicz.

Ekologicznie, bardziej etycznie

Od roku ich produkty mają ekologiczne certyfikaty, co pozwoliło oferować produkt nie tylko na rynku towarów luksusowych (pięćdziesiąt gramów z półrocznym okresem ważności kosztuje kilkanaście złotych), ale też wejść na nowy rynek. Sami selekcjonują ziarno, wyczuwając niuanse między kakaowcem z Ghany (przywołuje smak palonego drewna) a Dominikany (długo fermentowane, posmak grejpfruta). Gdy jeden zajmuje się marketingiem i dystrybucją, drugi w zakładzie praży ziarna lub konszuje masę (to decydujące momenty, dlatego czuwają nad tym zawsze osobiście).
Dwóm pracownikom pozostaje temperowanie lub ręczne pakowanie tabliczek najpierw w złotka, potem w gruby papier z fakturą – wewnętrzną stronę zdobi zdjęcie właścicieli z krótką historią o rezygnacji z korporacyjnych ram na rzecz wolności i realizacji marzeń – opatrzony ręcznie nanoszoną datą ważności. Dzięki temu ten wyjątkowy towar jest wyjątkowo sprzedany. – Dużo narzekaliśmy na korporacje, ale przyznać trzeba, że tam właśnie z dziedziny marketingu czy sposobów sprzedaży sporo mogliśmy się nauczyć. Tam zobaczyliśmy też, jak działa duży biznes i jak realizuje się poważne projekty. No i dzięki wysokim zarobkom mogliśmy odłożyć oszczędności, by teraz realizować nasze marzenia – przyznaje Stypułkowski.
Dziś miesięczna produkcja sięga w szczytowych miesiącach 5 tys. tabliczek, które trafiają już do 50 sklepów ekologicznych lub z towarami luksusowymi w całym kraju. Specjaliści zachwycają się intensywnym smakiem i eksperymentalnymi dodatkami: czekolada posypana prażonym ziarnem kakaowca z Ghany dostała złoty medal za najlepszy produkt ekologiczny roku na targach Natura Food 2010, czekolada z dodatkiem chilli zdobyła pierwsze miejsce w konkursie Natura Super Produkt. Niedawno Sienkiewicz i Stypułkowski wrócili z targów w Norymberdze. Co prawda nie przywieźli medali, ale upewnili się, że rynek, o jaki walczą, ma ogromne perspektywy – ekologiczna żywność nie jest ekstrawagancją bogatych, ale popularną alternatywą nawet w zwykłych supermarketach.
Badania agencji marketingowej Inquiry dowodzą, że tak może być też w naszym kraju – już 15 procent klientów sklepów detalicznych narzeka na brak łatwego dostępu do produktów ekologicznych. – Ten odsetek w ciągu dwóch, trzech lat wzrósł kilkakrotnie – zauważa szefowa Inquiry Agnieszka Górnicka. I dodaje: – Dotąd dużo mówiono o zdrowej żywności, ale po raz pierwszy liczby potwierdzają skalę tego zainteresowania.
Jak wdzięczny jest rynek produktów ekologicznych, dowiodła historia firmy Organic Farma Zdrowia, która z niewielkiego sklepu przekształciła się w silną sieć delikatesów i zadebiutowała na giełdzie. Ambicje Manufaktury Czekolady nie sięgają aż tak daleko, zresztą biznes na wielką skalę zabiłby wyjątkowość jej wyrobów. – Ale myślimy o tym, by wejść na międzynarodowy rynek, bo nasza czekolada jest naprawdę dobra – zapowiada Stypułkowski. – A w przyszłości moglibyśmy otworzyć sieć pijalni, gdzie Polacy mogliby poznać smak prawdziwej czekolady.