Oraz oczywiście – od pojawienia się groźby odebrania części pieniędzy klientów cypryjskich banków. Cypr Cyprem, ale igrzyska igrzyskami. Przyznam, że wątek igrzysk od paru dni jakoś mocno mnie zainteresował, a to za sprawą nikogo innego, jak samego premiera Tuska. Szef rządu oświadczył bowiem, że mamy bardzo realne szanse na zorganizowanie zimowych igrzysk olimpijskich w 2022 r. Co prawda wspólnie ze Słowacją, ale zawsze. Ciekawostką jest fakt, że miastem gospodarzem z polskiej strony byłby Kraków, oddalony od poważniejszych gór o setkę kilometrów, ale historia zna już takie przypadki. W Europie bodaj ostatnia pozbawiona gór stolica zimowych igrzysk to był Turyn. Udało się? Owszem. Dobrze, czyli Kraków się nadaje.

Teraz porozmawiajmy o pieniądzach, bo mimo że polsko-słowackie czy też słowacko-polskie igrzyska według premiera będą oszczędne, to jednak jakaś kasa musi być wydana. Oczywiście nie można tu mieć na myśli rosyjskiego szaleństwa, igrzyska w Soczi najprawdopodobniej okażą się najdroższe w historii, budżet już jest przekroczony parokrotnie i wygląda na to, że zamknie się w granicach kosmicznej kwoty 50 mld dol. Rosja to szczęśliwy kraj, tam nikt nie myśli, w jaki sposób te nakłady mają się zwrócić. I dobrze, bo one po prostu nie zwrócą się nigdy. Weźmy zatem na warsztat przykład mniej kosmiczny, czyli ostatnie igrzyska w kanadyjskim Vancouver. Również tu wystąpiły problemy typowe dla organizatorów podobnych imprez: przekroczenie budżetu, tym razem trzykrotne. I brak pomysłu jak ten deficyt sfinansować. Słowem, igrzyska miały kosztować 2 mld dol., kosztowały blisko siedem.

I potraktujmy to jako ów megaoszczędny premierowski punkt odniesienia. Przyjmijmy roboczo, że dzielimy się połową kosztów ze Słowacją. Wypada trzy i pół miliarda, w dolarach licząc, w co zresztą niespecjalnie wierzę. Chociażby dlatego, że do igrzysk olimpijskich, nawet rozgrywanych w Krakowie, przydałyby się jednak góry. Tylko że w Tatry niespecjalnie można dojechać – ani samochodem, ani pociągiem. Chodzą też słuchy, że Słowacy są na najlepszej drodze do zamknięcia najbliższego lotniska w Popradzie. Trzeba tę infrastrukturę po prostu zbudować. Przyjmijmy zatem pięć miliardów. W dolarach amerykańskich licząc. Niby niewiele, bo trochę ponad 16 mld zł. W dodatku jakaś część tych pieniędzy się zwróci. Tylko te pieniądze po prostu trzeba mieć. A przypomnę, że żyjemy w kraju, w którym tnie się wydatki na wszystko, łącznie z nakładami na drogi. I przyznam, że znacznie bardziej wolałbym kontynuację programu budowy dróg niż powstanie za grube pieniądze najpiękniejszych nawet torów bobslejowych. Polski kompletnie nie stać na szastanie kasą na igrzyska, zwłaszcza w takiej sytuacji ekonomicznej, w jakiej jest i niestety przez czas dłuższy będzie. Co więcej, żal też tych bliżej nieokreślonych pieniędzy, które pójdą na przygotowanie premierowskiego „realnego planu”.

Rozumiem, że imperialne plany igrzysk powstały na fali sukcesu piłkarskiego Euro. Owszem, Euro było sukcesem, co więcej, skok infrastrukturalny związany z mistrzostwami dotyczył prawie całego kraju. Tutaj, nawet jeżeli już wyścibolimy pieniądze na igrzyska, pójdą one do co prawda pięknego, ale tylko jednego regionu – Małopolski. O tym wszystkim premier jakoś nie wspomniał, snując wizję polskich igrzysk, co być może oznacza, że cała sprawa jest na wysokim stopniu improwizacji. Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby nawet jeśli przedstawiany jest tylko pomysł, szły za nim jakieś konkrety. W innym przypadku naprawdę nie warto zawracać ludziom głowy. Mają swoje kłopoty, i to mało związane z igrzyskami.

Reklama